Jest coś dziwnie klasycznego w początku tej powieści, w sposobie, a jak autor rozpoczyna narrację. Cały opis żałoby po Zordonie, tego, jak poszczególne osoby z jego otoczenia reagują na fakt, że ma go już na zawsze zabraknąć, wszystko to jest zrobione nader spokojnie, bez szarżowania, ale przede wszystkim właśnie z dużym poszanowaniem „normalnych” reguł pisania takich rzeczy. To wręcz trochę zaskakujące, zważywszy, że początek tej powieści jest w bardzo, bardzo znacznym stopniu prostą kontynuacją wydarzeń z poprzedniej części tego cykl, który od takiej klasyki mocno odbiegał, ale tu ta klasyczność naprawdę rzuca się w oczy. I to wszystko działa, czujemy ich ból, czujemy tę pustkę, która stała się ich udziałem. Tak, tu na pewno objawia się ta standardowa pisarska lekkość i po prostu niezwykła sprawność Remka. Zwyczajnie: jego wielki talent.
I tak samo, jak jednoznacznie widzimy te elementy w początkowych partiach „Egzekucji”, tak samo mocno i bez wątpliwości powracają one w końcowych jej rozdziałach. Tu jest mocno, mamy odczuwać suspens, mamy z zapartym tchem śledzić perypetie parki bohaterów i ich otoczenia, ma nam serduszko zacząć szybciej pikać. I pika :) I, znów, to wszystko działa, po tym, jak w finale poprzedniej części Najpłodniejszy w znacznym stopniu spalił był te elementy, tu mamy powrót (bo przecież jeszcze wcześniej mu się to udało, gdy rozgrywał motyw bomby umieszczonej pod samochodem Chyłki) do jego sukcesów w kreowaniu tego typu scen. Podobnie jest zresztą także i później, już w tym najściślejszym finale powieści, zamykającym zresztą przecież też pewną subserię w ramach cyklu chyłkowego. Czujemy oddech, czujemy uspokojenie, wyciszenie sytuacji, czujemy to, jak wszystkie, jakże liczne dramaty Remkowych postaci nieco się tonują (a nie mam wątpliwości, że taki był w tym wypadku jego cel).
Aha, dodajmy w tym miejscu coś jeszcze: w tym szeroko pojętym finale powieści udało się Najpłodniejszemu coś jeszcze, coś, co dotąd wychodziło mu moich zdaniem mocno tak sobie: wreszcie poczułem kim jest Piotr Langer. Czy może – wreszcie zacząłem go widzieć tak, jak pisarz chciał od początku, bym go widział. Jest tu nareszcie tym wszechpotężnym psycholem, którym może prawie wszystko i nie cofnie się przed prawie niczym. W jakimś tam stopniu wejrzałem w jego duszę (w jakimś tam stopniu, wciąż nie do końca, wciąż tu coś Mrozowi umyka), serio :)
Okej, jak więc wygląda środek tej powieści, to, o co często twórcy dbają najmniej? Bagienko, jak to się nieraz zdarza? No… może nie bagienko, może to nie jest tak, że jakoś specjalnie męczymy się w trakcie lektury, ale też nie da się ukryć, że ta część akurat nie porywa. Wszystko wydaje się w niej jakieś takie przytępione, bez specjalnego życia. Sama sprawa sądowa współprowadzona przez naszą dzielną prawniczkę jest tu chyba najlepszym przykładem: czy ktokolwiek określiłby ją inaczej niż jako rozmytą, nieabsorbującą czytelnika w stopniu, w jakim jeszcze żadna jej sprawa nas nie absorbowała?
Choć, rzecz charakterystyczna, i tu Najpłodniejszemu najlepiej wychodziło to, za co zabrał się w najbardziej klasyczny sposób – motyw odnajdowania siebie przez osobą z amnezją. Spokojnie i z wyczuciem i naprawdę trochę mogliśmy wejść w buty takiego kogoś.
6/10, całkiem udany tom, choć ciężko nie zauważyć, że trudno będzie zwracać na niego jakąś szczególną uwagę w tym cyklu, zapewne wbrew zamierzeniom autora.
PS: Do tej pory spośród wykreowanych przez Mroza polityków Hubert Korodecki wydawał się jednym z najporządniejszych i najuczciwszych, a tu proszę… Najpłodniejszy musi chyba mieć nader niską opinię o całej naszej klasie politycznej :)