A teraz Rick, uwaga, kamera najeżdża na ciebie. Ujęcie pierwsze, scena trzynasta. Akcja... jedziemy...
A to nie plan filmowy? Co za gafa - i to na samym początku. Szukam pola literatury. Pomyliłam dwa światy, za co najmocniej przepraszam. Wyłączam wobec tego kamery, mikrofony, ekipa zwija sprzęt i zmykamy stąd. Na scenę wchodzi bowiem ten, co dotąd stał z drugiej strony kamery – wielki mistrz Quentin Tarantino. Pod pachą ściska egzemplarz swojej pierwszej książki „Pewnego razu w Hollywood”, którą napisał, i która miała być inna od filmu, a … nie jest. Stąd i u mnie filmowe kadry z obsadą aktorską z najwyższej półki. Ale wróćmy do powieści.
Oto podupadający, bardziej na psychice niż na ciele – Rick Dalton. Aktor, który chyba więcej zaliczył upadków, aniżeli jastrzębich wzlotów, szuka pracy. Jego kumpel, ale i szofer, domowa „złota rączka” i świadek wielu jego łez, Cliff Booth – to też kaskader. Łączy ich dziwna przyjaźń, ale wierna i długoletnia, dlatego nie należy dociekać, co ich tak ze sobą „skleiło”, ani kiedy, ani tym bardziej dlaczego. Rick może polegać na Cliffie do grobowej deski. Dosłownie i w przenośni, bo jego obecna kariera „umiera”. Obsadzany jest w niskobudżetowych filmach, szybko jest uśmiercany, często, często nawet nic na ekranie nie mówi przewijając się w tle. Jego „czwartoplanowe” postacie sporadycznie zostają dostrzeżone przez widzów, nie wspominając o krytykach. Ale to wszystko, tą kinową miernotę nakreśla mu jeden z menadżerów gwiazd Hollywood. Dopiero jego słowa otworzyły aktorowi oczy. Kiedyś Rick błyszczał an dużym ekranie, a dziś to już gasnącą gwiazdeczka, która zawsze „dostaje w mordę”, krwawi, ma rozbity nos, połamane żebra i zero perspektyw na przyszłość. Pozostaje szloch, gorycz porażki, beznadzieja i alkohol. Tu zakończę przenikanie i ujawnianie fabuły, którą lepiej poznać podczas czytania, bo Tarantino niebywałym pisarzem jest. To pewne, jak sukces filmu z Leonardo Dicaprio i Bradem Pittem w rolach głównych. Dodam tylko, że w tle majaczy osoba socjopaty Charles Manson, przywódca sekty, prowodyr morderstw, głupich ekscesów i nader dziwnych wierzeń. Dodatkowo przewija się cała plejada znanych nazwisk Hollywood oraz historia kina amerykańskiego, którą Quentin zna niemal od podszewki. Paluszki lizać, dosłownie. Bo prócz dobrze napisanej i skonstruowanej fabuły mamy tu kawał solidnej wiedzy kinowej, jakiej próżno szukać w innych – czasem nawet fachowych – publikacjach.
Ale... zawsze jest jakieś ale...
Ta książka, jak przypuszczam, musiała powstać na bazie scenariusza filmowego. Szumne zapewnienia, że to coś więcej niż ekran okazały się być fałszywe, bo to jest coś, co nazwałam „literackim planem filmowym”. Nic nie zaskakuje, nie pojawia się nic nowego. Kadr po kadrze jedziemy kamerą, a to przecież strony powieści. Mieszają się przestrzenie, zwłaszcza jeśli wcześniej obejrzało się film. Personalizujesz bohaterów książkowych z tymi ekranowymi. Dzieje się to samoczynnie, ale i nieświadomie. Cliff to dobrze zbudowany szarmancki Brad Pitt. Rick to zapuszczony ni to ramol, ni młody jeszcze Leonardo DiCapario. Wiele wątków się gubi w dziwnych okolicznościach. Czasem następuje jakiś chaos. A szkoda, bo Tarantino jest, według mnie, wspaniałym pisarzem. To gawędziarz z piórem i niebywałą finezją. Bawi się słowami, porywa czytelników, a sam przyjemnie spędza czas podczas pisania. To żongler fabuły. Można to odczuć podczas czytania.
Jestem pełna podziwu dla jego kunsztu i swobody jednocześnie. Oto mistrz kamery zasiadł przy biurku i zajął się literaturą, którą okrasił własnym nazwiskiem. Paluszki czytelnicze lizać, dosłownie.
PS. Zalecam przed czytaniem wstrzymać się z oglądaniem ekranizacji „Pewnego razu w Hollywood”. Bo, niestety,film jest lepszy od powieści. A lepiej nie porównywać.