„Utrata kogoś, kto naprawdę nas rozumie, komu nie trzeba niczego wyjaśniać jest druzgocącym ciosem”
Christine Prusik staje przed trudnym wyzwaniem. W lasach Indiany odnajdywane są zwłoki młodych kobiet. Morderca w ich ciele zostawia mroczną wizytówkę — kamienne figurki wyrzeźbione na wzór magicznych posążków rdzennych plemion Papui-Nowej Gwinei. Christine dziesięć lat wcześniej badała podobne artefakty. Teraz musi ustalić, czy sprawy mają związek, czy to tylko koszmarne fantazje zwyrodnialca.
Oglądaliście serial „Kości”? Podejrzewam, że sporo z Was powinno go kojarzyć. Ja go uwielbiałam jako nastolatka. Brennan była genialną antropolożką, która pomagała FBI w rozwiązywaniu zagadek. Pracowała z Boothem, który był agentem FBI (przyznam, że miałam nawet crusha na niego). Uwielbiałam ich duet i z wypiekami na twarzy oglądałam każdy odcinek! Gdy dostałam propozycję współpracy przy „Kamiennych figurkach”, opis od razu skojarzył mi się z serialem „Kości”. Bez wahania podjęłam się współpracy przy tym tytule, tym bardziej że książka została określona mianem „fenomenu tiktoka”, więc chciałam zobaczyć, co w trawie piszczy i czemu zrobiła taki szum.
No i troszkę się zawiodłam. Nie zrozumcie mnie źle — świetnie się bawiłam przy tej pozycji. Natomiast wiem, że nie zostanie w mojej pamięci na długo. Sam pomysł na fabułę, seryjny morderca i antropolożka, która kieruje grupą śledczą FBI, mnie kupiły. Czytając o śledztwie, jego rozwoju i kolejnych tropach naprawdę dobrze się bawiłam i do tej części nie mam zbyt wiele zarzutów. Natomiast pozostała otoczka sprawiła, że mam mieszane uczucia co do całości.
Tym, co mnie najbardziej raziło, było ciągłe wplątywanie tego, że Christine jest dyskryminowana, bo jest kobietą. To jest bardzo ważny temat i trzeba mówić o tym głośno — z tym się zgadzam (z resztą niedawno przeczytałam „Serca ciemności”, które są autobiografią jednej z pierwszych agentek w FBI i tę książkę bardzo sobie chwaliłam). Natomiast w „Kamiennych figurkach” było to poprowadzone bardzo infantylnie. Szef Christine był wpleciony na siłę, Bruce (szef jednostki terenowej) był przedstawiony jako zarozumiały buc, chociaż było bardzo mało argumentów za tym, a sama Christine niby chciała walczyć, ale nie chciała.
Do tego związek Prusik i Joe sprawił, że mój zapał opadł. Był totalnie niepotrzebny i moim zdaniem zbyt szybki. Mam wrażenie, że ich relacja była tu tylko po to, żeby Christine miała na kim się oprzeć i wypłakać na ramieniu. Nie jestem ich fanką i nigdy nie zostanę. Zresztą sama Christine nie zostanie moją ulubienicą. Tej bohaterki chyba nie da się lubić. Jest taką „mamałygą” - mam nadzieję, że zrozumiecie, o co mi chodzi.
No ale dobra, bo tak psioczę i psioczę, a napisałam na początku, że świetnie się bawiłam. Bo pomijając osobowość Christine i wątki poboczne książka ma naprawdę duży potencjał. Morderstwa były genialnie przemyślane, warstwa psychologiczna mordercy — po prostu wow! To był niewątpliwie duży plus tej pozycji. No i plot twist, który się pojawił, gdy tylko pomyślałam, że wiem, co się stało, zrobił dużą robotę.
Dlatego, mimo że jest tu sporo minusów, książkę w sumie oceniam dobrze. Po pierwsze dlatego, że w pewien sposób przeniosła mnie w czasie (a o to też chodzi w czytaniu). Po drugie za świetną warstwę psychologiczną mordercy. I po trzecie za plot twist na końcu! Jednocześnie ostrzegam i zachęcam. Do świata „Kamiennych figurek” wchodzicie na własną odpowiedzialność.