Jeśli zamiarem przeczytania książki Emilii Dłużewskiej jest uzyskanie porady, to z góry ostrzegam, że nie jest to poradnik, ale zbiór myśli, krótkich pisemnych wypowiedzi osoby, która zmagała/zmaga się z depresją, ale też chorobą afektywną dwubiegunową. Zdawałoby się, że w tej książce niewiele jest spójności, jedyne to terapia u psychiatry, a wszystko inne to oderwane od siebie obrazy. Jednak po przeczytaniu całości ma się wrażenie, że w czytanych słowach raz było tak, a raz inaczej - naprzemiennie, czyli dokładnie tak jak we wspomnianej chorobie.
Można zadać sobie pytanie, po co ta książka została napisana? Może dlatego, że w rozmowach autorka nie była w stanie wszystkiego wyrazić, a papier jest cierpliwy i w ten sposób okazał się łatwiejszym, aby wyrazić siebie i swoje stany. Dodaje też niejako przekornie: Nie wierzcie w nic, co mówię. Próba wytłumaczenia swoich stanów psychicznych jest z góry skazana na porażkę. Ale też pisze wprost o tym, co przeżywa wielu ludzi, zwłaszcza we współczesnym świecie: Najgorsze były poranki. Wieczorem bywa beznadziejnie, ale przynajmniej możesz już wejść do wanny i przez dwie godziny oglądać seriale, a potem zamknąć oczy i zniknąć. Budzenie się to zgroza, bo przed tobą jest cały dzień (...). Depresja to choroba cywilizacyjna, choć nie wszyscy mają świadomość, że ich również dotyka. A urodzenie się w takim kraju jak Polska, skutecznie jej to ułatwia, bo: To podstawa naszej tożsamości: rodząc się w kraju nad Wisłą, automatycznie wyrażasz zgodę na użycie twego mózgu do odbioru i przesyłania traumy, bez niej Polak nie byłby sobą (...). Większość naszej tradycji na wszelki wypadek opiera się więc na przywoływaniu i odtwarzaniu traum, a największe narodowe święto odbywa się w połowie listopada, w zacinającej mżawce, błocie i desperacji. Czy w takich warunkach można być normalnym?
Mam nadzieję, że napisanie tej książki przyniosło autorce jakąkolwiek ulgę, coś przepracowała, nieco zrozumiała, więcej zaczęła się uśmiechać i bardzie uwierzyła w siebie. Bo nie wierzę, że ktoś, kto raz popadł w depresję, jest w stanie wyjść z niej na dobre. Mam wrażenie, że to choroba przewlekła. Wierzę też, że napisanie "Jak płakać w miejscach publicznych" stało się swego rodzaju terapią, dzięki której wyrzuciła z siebie to, o co nie podejrzewali jej nawet najbliżsi. I tylko mam dziwne wrażenie, że nie ma tu happy endu, bo ta terapia będzie trwała całe życie. Nie codziennie, ale raz podjęta, będzie nam konieczna - w różnych formach.
W książce mamy też pewną dawkę humoru, ale nie jest on taki, przy którym rżymy ze śmiechu, ale ironiczny, czasem ukryty gdzieś pomiędzy słowami i nie zdziwi mnie fakt, że nie wszyscy czytelnicy uśmiechną się w tym samym miejscu książki. Jest to humor zmuszający do zastanowienia, zatrzymania się i zweryfikowania (u mnie tak było) własnych stanów i przeżyć.
Jest moment w książce, w którym nie zgadzam się z autorką. Zawsze zazdrościłam czerwcowym dzieciom. Ludziom, którzy przyszli na świat pełen absurdalnie różowych zachodów słońca i zapachu rozgrzanego asfaltu. To tak jakby przeczytać, że czerwcowe dzieci depresja omija. Nic bardziej mylnego. Wiem to z autopsji. Jestem czerwcowym dzieckiem.
Krótkie rozdziały, przystępny język sprawiają, że książkę czyta się dość szybko, ale chwile zadumy nad przeczytanymi słowami nieco spowalniają ten proces. Na pewno przeczytane słowa zostaną w nas na dłużej, a może nawet pozwolą lepiej zrozumieć nam własne zachowania, ale też z większą wyrozumiałością spojrzeć na innych.