Mam taki zwyczaj, że kończę wszystkie książki, które zaczęłam. Uważam, że każda zasługuje na swoją szansę, a czasami dopiero po przeczytaniu całości możemy stwierdzić, że książka była całkiem dobra, mimo że w trakcie lektury nam się nie podobała. Niestety, nie tym razem. „Ja cię kocham, a ty miau” to książka, której chciałabym nie przeczytać.
Narratorem tej opowieści jest kot – Lord. Jego imię trafnie oddaje charakter. Lord kocha luksus. Właścicielem Lorda jest Ala. Rozumiecie, Ala ma kota. Ha ha jakie to śmieszne. Ala jest ilustratorką książek dla dzieci. Rysuje oczywiście głównie kotki. Pewnego dnia otrzymuje list. Z informacji w nim zawartych wynika, że wraz z dziewięcioma innymi wybrańcami losu zakwalifikowała się do konkursu, który ogłosił ekscentryczny wielbiciel sztuki – Stefan Śmietański. Szuka on spadkobierca swojej fortuny, artysty, który odziedziczy jego imponujący majątek. Szczęśliwcy mają stawić się określonego dnia w jego dworku z dowodem osobistym, jedną walizką i ewentualnie przyborami do malowania. Ala dodatkowo otrzymuje zgodę na zabranie kota. Uczestnicy przybywają, zostają wylegitymowani, rozlokowani i rozpoczynają rywalizację. Niestety, po kilku dniach kolejni pretendenci do spadku zaczynają znikać w tajemniczych okolicznościach…
Zamysłem autorki było wykreowanie Ali i Lorda na bohaterów pozytywnych. Rozumiecie, dzielna para pośród samych złych, zdegenerowanych indywiduów. Niestety coś poszło mocno nie tak. Jedyną pozytywną cechą Ali jest miłość do zwierząt, a w zasadzie tylko do jednego kota. Może ja się nie znam, ale to że Ala jest wysoka (ma 180 cm wzrostu) i w przeszłości trenowała lekkoatletykę, za pozytywne cechy jej nie poczytuję. Co więcej z przykrością muszę przyznać, że dominującymi cechami Ali są jej nieprawdopodobna naiwność i głupota. Tak, to zdecydowanie wysuwa się na plan pierwszy. Idźmy dalej. Lord. Kocur jak kocur, tu coś podrapie tak zniszczy, czasem z premedytacją nasika do buta. Dla właścicieli kotów nic nowego. Jednak w tej książce to on gra pierwsze skrzypce, więc powinien się wyróżniać. Bawić, intrygować. Nic z tego. Lord kanałem wentylacyjnym zwiedza rezydencję Śmietańskiego, trochę opisuje co widzi, a głównie mówi o sobie. O swoich upodobaniach, wyglądzie, ulubionych zabawach, potrawach. Uwierzcie mi, kompletna nuda. Infantylność, głupota i naiwność jego wywodów porażają. No chyba, że kogoś będzie bawić zwrot, którego używa co kilkanaście zdań „O święta Bastet”, albo po prostu „ Święta Bastet”. Bawi? Mnie nie bardzo. Wspomnę jeszcze szybciutko o jednym z bohaterów, który w zamyśle miał być pozytywny, ale też nie wyszło. Weterynarz Robert. Znowu jego najbardziej pozytywną cechą jest to, że kocha zwierzęta. A to ci dopiero nowość, weterynarz który kocha zwierzęta. A przepraszam jest rudy i ma kotkę, to chyba ma go nobilitować. Poza tym niestety jest mdły i nijaki. Zero stanowczości, męskiej siły i zdecydowania.
Przyjrzeliśmy się bohaterom pozytywnym. Spójrzmy na negatywnych, czyli w zasadzie na całą resztę. Dlaczego oni są źli? Zacznijmy od początku. Przyjechali w miejsce docelowe, stanęli przed wejściem, wita ich Jan - jak na arystokratyczny dwór przystało. Jan jest zły, bo jest stary, wysoki, dobrze umięśniony i przypomina boksera, któremu wielokrotnie złamano nos. Nie nosi liberii tylko brudne szarobure spodnie i dżinsową kurtkę w zasadzie to autorce wystarcza, aby nastawić czytelnika negatywnie do postaci Jana Kowalskiego. Widzicie jakie to proste? Potem, niestety jest jeszcze gorzej. Jest żenująco płytko, powierzchownie i schematycznie. Otóz już na wstępie okazuje się że jedna z uczestniczek zapomniała dowodu osobistego. W życiu nie domyślicie się, ze ta Pani ma wściekle różowy telefon komórkowy i jest właścicielką różowej walizki na kółkach. A na przykład taki grafik komputerowy jest przeraźliwie chudy. A teraz zaskoczenie. Właścicielka kolorowych dredów jest wegetarianką. I to chyba właśnie jest ta jej zła cecha. Litościwie pominę dalsze charakterystyki bohaterów, wszystkie kreślone mniej więcej w ten sam sposób.
Idźmy dalej. Mieszkają Ci potencjalni spadkobiercy w nieco zaniedbanym poniemieckim dworku na końcu świata. Malują to, co dziwny właściciel im każe, spotykają się przy wspólnych posiłkach. I tu na chwilę się zatrzymamy. Dziewięcioro artystów mieszka razem (jedna osoba sama się wyeliminowała, bo przecież nie zabrała dowodu osobistego), spotykają się przy wspólnym stole trzy razy dziennie i aż by się prosiło, aby nieco podyskutowali o sztuce. Jak wiemy nie grają do wspólnej bramki, ale ludzie kochani, człowiek jest tak skonstruowany że lubi rozmawiać, poznawać ludzi, zawierać znajomości. Łączy ich wspólna pasja, nie są ciekawi czym zajmują się lub jakie upodobania mają konkurenci? Wyobrażacie sobie dziewięcioro bookstagrammerów książkowych w jednym pokoju i że nie pada chociaż jedno nazwisko ulubionego pisarza, chociaż jedno zdanie zaczynające się od słów ostatnio przeczytałem/łam fantastyczną książkę. Tu nie pada ani jedno nazwisko, ani jeden tytuł.
Mam taką niewinną manię. Lubię kiedy pisarz zna temat o którym pisze. Uważam, że każda książka powinna opierać się, albo na osobistych przeżyciach autora, albo na porządnym researchu. Tutaj zabrakło jednego i drugiego. Samo posiadania kota, którego mianujemy narratorem nie wystarczy, żeby napisać dobrą komedię kryminalną osadzoną, jakby nie patrzeć w środowisku artystów. Wypadałoby znać nazwiska malarzy, których obrazy zaginęły w okresie drugiej wojny światowej, znać ich tytuły. Tutaj padł jeden tytuł. Czytelnikowi musi wystarczyć informacja, że w dworku było ukrytych mnóstwo bardzo wartościowych dzieł. Bez komentarza.
Skoro to komedia kryminalna, to musi być jakaś intryga, akcja, trup powinien ścielić się gęsto. Z tego co wymieniłam to tylko trup ściele się gęsto. Moje wydanie wraz z podziękowaniami i przypisami (umieszczonymi na końcu książki) liczy 350 stron, a coś na kształt akcji zaczyna się około 215 strony. Wątek kryminalny skończył się w zasadzie szybciej niż zaczął. Był rozmyty i nijaki. Zero zaskoczenia, intrygi. Kompletny brak pomysłu na zakończenie.
Wynudziłam się niesamowicie, nie roześmiałam ani razu. Ala i Lord irytujący do granic możliwości. Jestem zażenowana i zniesmaczona. Nie polecam. Bardzo.