Inspektor Fabian Risk stracił pracę w sztokholmskiej policji po nieuzasadnionym, a przynajmniej niezrozumiałym wtargnięciu do ambasady Izraela. Właściwie nie tyle go wyrzucono, co pozwolono przenieść się na głęboką prowincję. Wybrał miasteczko, w którym się wychował i wraz z rodziną przeniósł do rodzinnego Helsingborga. Zmiana miała też pomóc naprawić sypiący się związek. Najpierw jednak Fabian Risk dostał sześć tygodni urlopu, więc zapowiadało się świetnie.
Z urlopu zdążył wykorzystać kilka godzin, bo odwiedziła go i poprosiła o pomoc szefowa wydziału kryminalnego w Helsingborgu. W szkole, do której trzydzieści lat wcześniej uczęszczał Risk, znaleziono zwłoki nauczyciela stolarki. Trup miał odcięte ręczną piłką obie dłonie, które chwilę później znaleziono w szkolnej łaźni.
Zamordowany nauczyciel był kiedyś kolegą klasowym Riska, ale to tylko takie potoczne określenie, bo kolegami tak naprawdę nie byli nigdy. W szkolnych czasach Risk trzymał się od niego z daleka. Jörgen Pålsson wraz z Glennem Granqvistem znęcali się przez wiele lat nad jednym z uczniów. Fabian Risk trochę się bał interweniować, ale przede wszystkim nie chciał się w tę sprawę nijak mieszać; wygodniej było nie widzieć albo udawać, że się nie widzi. Ciekawe, że podobne stanowisko zajmowało wielu nauczycieli.
Oprawcy mieli swoje specjalizacje. Jörgen Pålsson okładał pięściami, a miał w tym spore doświadczenie, natomiast Granqvist kopał (nosił okute blachą czerwone Martensy).
W tej sytuacji, gdy pierwszy sadysta stracił swoje pięści, policji, a zwłaszcza Riskowi, w naturalny sposób przyszło na myśl podejrzenie, że może teraz znajdą ciało Granqvista… bez nóg albo bez stóp. Tylko czy to nie za prosty i nie nazbyt wydumany motyw? Zemsta po ćwierćwieczu? W każdym razie tak zaczyna się pościg za seryjnym zabójcą, w którym inspektor Risk – nadal na urlopie – aktywnie uczestniczy, a nawet odgrywa główną rolę.
Powieść sensacyjna (pierwszy tom cyklu o Fabianie Risku) raczej przeciętna, ani bardzo zła, ani specjalnie dobra. Ciekawe i nowatorskie wydało mi się to, że Stefan Ahnhem napisał swoją pierwszą książkę w stylu skandynawsko-amerykańskim. Elementy ich obu okazały się wyraźnie dostrzegalne. Moim zdaniem wyszło to „Ofierze bez twarzy” na dobre, jednak nie na tyle, żeby zrobić z niej dzieło znaczące.
Inspektor, główny bohater, irytująco nierozgarnięty; powieść zdecydowanie zbyt długa i rozwlekła, ze zbyt wieloma zbędnymi wątkami, natomiast główna fabuła niewątpliwie ciekawa. Ostatecznie… można przeczytać, ale niekoniecznie trzeba.