Chyba odzwyczaiłem się od powieści i patrzę na literaturę fikcji dość ‘staromodnie’. (*) Świat nie zawsze jest piękny, a już na pewno nie skrojony na potrzeby dowolnego człowieka, który w nim zawita. Barbara Kingsolver tworząc antybohatera dotknęła istotnej klasy zagadnień trapiących współcześnie amerykańską prowincję. „Demon Copperhead” jest chyba zbyt rozbudowaną opowieścią o pewnym hrabstwie i jego mieszkańcach, a dokładniej jednym pechowcu. Życie zaczął bez fajerwerków i właściwie tak mu zostało przez następne ćwierćwiecze. Wyświechtane słowo ‘patologia’ pasuje tu bardzo dobrze do opisanych przez autorkę relacji społecznych. Na szczęście pojawiły się i wyjątki. Nie warto się nastawiać na duże pokłady ukojenia, naprawy bohaterów, miłe zakończenia. Dominuje nastrój przemocy i libacyjno-narkotyczny, ubrany w język dość dosadny. Dla mnie taka mieszanka choć strawna, to zbyt monotonna i przewidywalna po ‘opanowaniu’ techniki autorki z pesymizmem jako motorem narracji.
Tytułowy Demon opowiedział siebie bez upiększeń. Walczył o dzieciństwo, nie udało się. Walczył o rodzinę – raczej nie wyszło, walczył o miłość – zdobył namiastki. Ponieważ nie dostałem dużo elementów pozwalających na utożsamienie się z bohaterem, śledziłem jego losy z, utrudniającego być może pełniejszą ocenę, dystansu. Chciałbym jedynie wspomnieć o skrajnościach (plusowo-minusowych), które lektura dostarczyła. Umiarkowane elementy pominę. Szukając inspiracji Mickiewiczowskiej, podsumowałbym bohatera, który choć łez nie wypłakiwał, to miał ku temu sporo powodów:
dzieciństwo – anulowane i diabelskie
młodość – na dopalaczach
wiek męski – niedoświadczany.
Początkowo odczytywałem beznadzieję życia Demona porównując jego brak szczęścia do biblijnego Hioba. Chyba do pewnego momentu można tak dekodować plany Kingsolver. Każda niezawiniona porażka była przykładnie ukarana jeszcze gorszą, jakby Bóg chciał tego hiobowego naśladowcę ‘docisnąć’. Z czasem jednak taka inspiracja przeszła w epigona biblijnego mitu by umrzeć wraz z narkotycznym upadkiem.
Do jasnych elementów opowieści zaliczyłbym godny podziwu spokój, który Demon w sobie zachował. Pozornie taka konstrukcja – niesprzyjające środowisko, stoicyzm psychiczny, przynajmniej do pewnego stopnia – zmierzała do infantylizmu narracyjnego. Jednak bronią się takie wewnętrzne monologi bohatera w sposób wystarczająco satysfakcjonujący dla mnie. Młody organizm ma sporo zasobów psycho-somatycznych, by znieść wiatr w oczy. To dopiero człowiekowi starszemu ‘ścierają się zapadki’ blokujące emocjonalny brak samokontroli i stany lękowe. W związku z tym, sam Demon przeszedł do fazy walki z własną konstrukcją niedoskonałą w sposób niemal niezauważony, tak przypadkowo. Jakby to Bóg na meczu się na niego rzucił, a nie zawodnik z przeciwnej drużyny, gdy odebrał mu namiastkę indeterminizmu wobec własnego losu. Jeden z niewielu wzlotów szybko bowiem przekształcił się w spektakularny upadek. Nim do tego doszło, Kingsolver ciekawie wmontowała w ten ciemny pejzaż hrabstwa Lee troskliwość zaprzyjaźnionej rodziny Peggotów i poznaną zbyt późno przez Demona matkę ojca. Jakże brakowało dziecku takich chwil:
„Dodała, że moje zadanie polegało na byciu małym chłopcem. Dziwne. Pierwszy raz w życiu miałem taką fuchę.”
Spłycając solidnie do esencji, można napisać, że to ciepło stabilnych rodzinnych relacji i edukacja wynikająca również z lektur książek, to solidna baza na potencjalne lepsze życie. W wydaniu autorki taki wniosek dobrze się broni. Szczególnie, gdy większość życia to upadek pod naporem złych emocji, losu, braku determinacji.
Stylizacje języka na młodzieżowy trochę raziły w początkowych rozdziałach, gdy przemyślenia młodego Demona realizowały świat małego dziecka, które zmagało się chociażby z artykułowanym ‘naręczem inwektyw’ pod adresem znienawidzonego ojczyma.
„Demon Copperhead” to przede wszystkim oskarżenie pod adresem systemu opieki nad nieletnimi sierotami, pół-sierotami czy dziećmi skrzywdzonych lub pobłądzonych w uzależnieniach rodziców. Taki organizm, który stracił oparcie staje się do tego ’klientem’ patologii farmaceutycznej szarej strefy, w której opioidy trafiają nie tam gdzie trzeba. Kingsolver nie unika opisów detali faz głodu narkotycznego. Przy tych problemach napięcie ‘miasto-wieś’ można sprowadzić do kolorytu ludzkich kompleksów. Mój główny niedosyt wynika z rwanej narracji, skrojenia postaci tła dla głównego bohatera do roli mijanych okresowo życiorysów. Czytając miałem więc wrażenie braku głębi odmalowanych relacji międzyludzkich. Zapewne to przemyślany zabieg, ale mnie nie przekonał.
W tej zbyt długiej powieści wyłapałem kilka perełek godnych zapamiętania. Może podwójna próbka:
„Jeśli myślicie, że z normalną matką jest ciężko wygrać, spróbujcie powalczyć z taką, co nie żyje.”
„Prędzej czy później wszystko, co kiedykolwiek się kochało, obraca się i nas oślepia. Zadziwiające jest to, że można zacząć życie z niczym, skończyć z niczym, a pomiędzy jednym a drugim tak wiele stracić.”
Dostateczne z plusem – 6.5/10
=======
* Ostatnią powieść czytałem niemal 3,5 roku temu. Nie za bardzo lubię eksperymenty formy, które jak rozumiem pisarzy są im potrzebne do szukania swojego stylu, wyjątkowości, itd. Jako czytelnik oczekuję zdrowego spojrzenia na świat z ciekawą lekcją ‘kawałka wymyślonego życia’, które ma mi pomóc coś zrozumieć. Postaram się uniknąć w opinii niepotrzebnego subiektywizmu, choć jakoś swoją ocenę muszę zbudować.