I cóż, że ze Szwecji?
Nie bez przyczyny stawiam takie pytanie, gdyż literatura skandynawska nie tylko jest bardzo popularna, ale także odznacza się pewną klasą pisarską. Reprezentują ją na ogół świetne nazwiska i bardzo dobre fabuły. Osobiście lubię też ten serwowany w niej surowy, chłodny i oszczędny styl, który wspaniale koresponduje z północnym, zimnym klimatem i dziewiczością tych północnych regionów. Therese Bohman podobno, jak głosi zdanie z jej biogramu w Wikipedii, „jest autorką trzech powieści cenionych za głębię psychologiczną i sposób budowania bohaterek” i zalicza się do znanych szwedzkich pisarek. Być może tak jest, być może pani Bohman rzeczywiście na jakimś poziomie abstrakcji twórczej jest świetna, ale powieść „Utonęła” przeczy zacytowanemu wcześniej zdaniu. Tak, jak Stella utonęła w jeziorze, tak ja utonęłam w morzu przedziwnej, potwornie nużącej fabuły.
Młodsza siostra odwiedza starszą, mieszkającą z partnerem, pisarzem. Marina - ta młodsza - obserwuje napięte relacje między Stellą - tą starszą siostrą - a Gabrielem. Gabriel zachowuje się dziwnie, Stella zachowuje się dziwnie, Marina zachowuje się najdziwniej… Między tą trójką rozgrywa się jakaś niewerbalna batalia myśli, emocji i niedomówień. Aż w końcu… utonęła… nie – to nie spojler. To wiadomo już z samego tytułu…
Fabuła jest miałka, bez żadnej koncepcji, ładu i składu. Nieprawdopodobne i niczym nieuzasadnione przeskoki tematyczne i czasowe, np. w jednej chwili Marina je ciastko u sąsiadów, a w następnym zdaniu, jest już w domu Gabriela i rozmawia z nim o przeprowadzce do Sztokholmu. Jak to możliwe? Teleport czy pożyczony od J.K. Rowling proszek fiuu?
Narratorką w tej historyjce jest Marina – istota skrajnie irytująca, naiwna i zakłamana. Jej przydługie monologi wewnętrzne pełne są męczących dygresji wyrwanych z kontekstu, obfitują w skrajności, a jej zachowanie jest niedojrzałe i pełne sprzeczności. Pozostała dwójka bohaterów, czyli starsza siostra Stella i jej partner, Gabriel, są – podobnie jak Marina – jakby wycięci wg tej samej sztancy, różnią się jedynie płcią, wyglądem i wykonywanym zawodem. Nie ma w nich żadnej psychologicznej głębi, nie reprezentują żadnych unikalnych cech. Postaci nie są zbudowane w ogóle, powstały bez pomysłu – są nijakie, płaskie, bez wyrazu. Każdy mógłby być każdym.
Tak w zasadzie, to nie wiem, o czym jest ta powieść… nie znalazłam tu żadnego wątku wiodącego. Podobno jest tu mowa o ucisku wobec kobiet, podobno powieść zgłębia kobiecą duszę… no może, ale bardziej poszłabym w kierunku stwierdzenia, że to jedynie dobrze i chwytliwie opracowany blurb niż faktyczna zawartość powieści.
Styl powieści jest okropnie męczący: długie, wielokrotnie złożone zdania, które można by podzielić na trzy, a nawet cztery samodzielne i pięknie brzmiące frazy. Te niepodzielone, często brzmią nielogicznie i mówią o zbyt wielu i to różnych rzeczach na raz. Dość, że książka krótka, fabuła niewyszukana, to jeszcze zdominowana przez drobiazgowe (owszem – piękne i plastyczne, jeśli ktoś lubi) opisy przyrody.
Ta niedługa powieść zadaje kłam zdaniu z opisu okładkowego: „Wszechobecny upał i gorąca zmysłowość ostro kontrastują w tej opowieści z lodowatą i złowieszczą grozą tajemnic i strachu”. Prócz wszechobecnej nudy, autorka nie zbudowała żadnego napięcia, nie ma tu strachu, ani tym bardziej lodowatej i złowieszczej grozy. Jeśli zaś zmysłowymi nazwiemy te trzy żenujące scenki topornego seksu byle jak i byle gdzie, to wobec tego należałoby zmienić definicję słowa „zmysłowy”…
Powieść nie ma zakończenia. Fabuła po prostu urywa się w pewnym momencie i tyle.
Potworność i fatalny początek czytelniczego roku :(
Polecam tylko tym, którzy mają do odprawienia jakąś ciężką pokutę. Ja innych książek autorki czytać już nie zamierzam – aż tak grzeszna nie jestem…