Najpierw dzieci odbierane matkom w frankistowskich więzieniach, potem dzieci podawane za zmarłe w szpitalach. Najpierw dzieci fałszywe, potem dzieci ukradzione. W dwudziesty wiek Hiszpania weszła coraz głośniejszą sprawą kradzieży, w których uczestniczyła dyktatura, społeczeństwo, personel szpitala i Kościół. W zamian za niemałe kwoty wystawiane były odpowiednie papiery, czasami zupełnie wamazujące ślad po biologicznych rodzicach, a dziecko było do odebrania już w najbliższym szpitalu, kościele czy internacie. Słabowity noworodek umrze? Spokojnie, obejmowała go gwarancja i na jego miejsce przysyłany był nowy. W końcu był zakupem — był towarem. Jego matka natomiast nie zawsze dobrowolnie, bez przymusu psychicznego lub oszustwa, zrzekała się do niego praw.
To oczywiście duże uproszczenie problemu, który wstrząsnął opinią publiczną. Już samo wyjście na jaw zbrodni dyktatury generała Francisco Franco było mocnym ciosem dla społeczeństwa, ale odkrycie procederu odbierania dzieci „Czerwonym“ zszokowało wszystkimi. Choć nie tak mocno jak fakt, że może i rząd potem upadł, ale kradzież dzieci tylko urosła na sile, tyle że „to, co w latach czterdziestych i pięćdziesiątych było represją polityczną, w latach sześćdziesiątych zamieniło się w lukratywny biznes“. Z okropnych warunków więzień przeniosło się na oddziały położnicze, gdzie dzieci podobno umierały, podobno szpital miał zająć się ciałem, podobno, podobno... Były też internaty dla kobiet, często jeszcze dziewczynek, które podobno źle się prowadziły, podobno były splamione WŁASNĄ winą, a miejsca te bardziej przypominały więzienia o złych warunkach, gdzie przemoc psychiczna była na porządku dziennym. Tam z kolei matki przymuszane były przez siostry zakonne do zrzekania się praw rodzicielskich, a walka z nimi była niemalże niemożliwa, skoro wcześniej straciły prawo do stanowienia o sobie.
Hiszpania ubiegłego wieku to miejsce, gdzie prawa kobiet nie istnieją, gdzie handel niemowlętami odbywa się być może na szeroką skalę, gdzie nie ma poszanowania życia matek oraz dzieci. Instytucje państwowe oraz kościelne porzucają ich na rzecz pieniędzy, a skali tego procederu nie sposób dzisiaj ocenić. Świadkowie nie żyją, dokumenty zaginęły, dostęp do innych jest utrudniony, w kolejnych nic się nie zgadza, a prokuratura rozkłada ręce i umarza kolejne sprawy. ONZ krytykuje Hiszpanię za nie podejmowanie odpowiednich działań, ofiary pozostaną bez wsparcia, wciąż zbyt wiele elementów jest niejasnych, ekshumacje przynoszą niejasne wyniki. Jest to afera świeża, dopiero od kilku lat nagłaśniana i wiele jeszcze przed nami, ale to, co wiemy, jest okropne. A nawet jeśli w Hiszpanii coraz głośniej się o niej mówi, to poza granicami bywa już przemilczana. Dlatego tak bardzo wdzięczna jestem autorce „Ciałko“. Tym bardziej, że Katarzyna Kobylarczyk stworzyła bardzo dobry reportaż, który może tematu nie wyczerpuje, może na samym początku wprowadza lekki chaos, ale wart jest polecenia.