"Wzgórze Dzikich Kwiatów" mimo iż przeczytane jakieś dwa, trzy lata temu do tej pory odbija się przyjemnym echem w moich wspomnieniach. Obie opowieści Kimberley Freeman noszą podobny konstrukt wiążący przeszłość z teraźniejszością. Albo poprzez losy praprzodków, albo za sprawą miejsca poznajemy łączące bohaterów więzi, nasycamy się obrazami z odległej przeszłości i kibicujemy w życiowych zakrętach dzisiejszym bohaterkom. Jednak uważam, że "Wzgórze" ma to coś, czego ewidentnie zabrakło "Zatoce".
Nie mam obu książek przed oczami, więc nie ocenię, ile rzeczywiście we "Wzgórzu Dzikich Kwiatów" poświecono miejsca opowieści z przeszłości, bo moje dzisiejsze odczucia mogą być mylne, ale uważam, że było w niej więcej snucia opowieści o marzeniach i wytrwałości kobiety żyjącej na początku XX wieku, a do tego ciekawiej przedstawiała się teraźniejszość, kiedy to Emma przekracza kolejny trudny zakręt i musi znaleźć siłę, by pogodzić się ze swoją porażką. Motywy dotykające obecnie toczących się historii w obu wypadkach krążą wokół godzenia się z przeszłością i rozpoczęcia nowego etapu bez obciążeń oraz oszukiwania samego siebie. Jednocześnie uważam, że nie są to powieści z równą czułością dopracowane.
Przy lekturze "Zatoki Latarni" łapałam się na tym, iż tylko wypatruję kolejnych stron z zapisem z dawno minionych czasów. To co przynosi bohaterkom współczesna opowieść i to jak może zmienić się życie w malowniczym Lighthouse Bay nie intryguje, jak odkrywanie dramatycznych kart przeszłości. Gdy czytam o kolejnej postaci już wiem, jaką będzie mieć rolę do odegrania w fabule. To jest nużące. Jaki sens ma lektura, gdy chcesz tylko przekładać i to jak najszybciej kolejne strony, byle dalej, by móc ponownie kontynuować wątek dotyczący Isabelli, który toczy się niewymuszenie i jest bardziej realny niż to, co dzieje się obecnie?
A tymczasem współcześnie wkracza do akcji na przykład Damien i już wróble zaczynają ćwierkać, co też dalej przydarzy się bohaterowi. Na kolejnych stronach dochodzi do spotkania jednej z sióstr z Tristanem i od razu grzmotnęło w nich porządnie. Tu nie ma żadnej finezji, więc i słów opisujących zdarzenie nie trzeba szukać z rozmysłem. Do tego Scott jakoś nie potrafi się ogarnąć i wypływa z niego wszelkimi możliwymi odruchami odczuwane zafascynowanie jedną z pań. W wątku dotyczącym współczesnych wydarzeń w relacjach damsko-męskich nawet nie myślmy o narastającej magii okrywającej budzące się uczucie. Każda relacja jest podana na tacy i zanim cokolwiek się rozwinie my już będziemy świadomi konsekwencji.
Romanse romansami, jednak najbardziej boli słabo rozwinięty bieg wydarzeń pomiędzy siostrami. To jak ewoluują obecnie ich relacje biorące za punkt odniesienia wypadek sprzed lat nie oddaje makabrycznej przeszłości. W Juliet zachodzi przemiana, ale jest zbyt nagła po dwudziestu latach życia w zawieszeniu, żeby można było odbierać ją inaczej, jak tylko przebudzeniem księżniczki. A co jest dobre w baśniach nie sprawdza się we współczesnej prozie.
A być może takie są reguły rządzące dzisiejszym światem? Może to ja się pogubiłam? Jednak nic mnie to nie obchodzi. Jako czytelnik potrzebuję dobrze napisanej historii. Niekoniecznie tkliwej, roznamiętnionej, a opartej na mocnych fundamentach, bym po dwóch zdaniach wypowiedzianych w kwestii dopiero co pojawiającego się bohatera nie mogła odgadnąć jaką dokładnie ścieżkę rozwoju przypisała mu Autorka. Przewidywalność to jest to, co zabije najlepiej zaczynającą się powieść. Do tego dodajmy infantylność z jaką rozgrywają się pewne zdarzenia, niedojrzałość bohaterów, gdzie momentami musiałam sobie przypominać, że już nie są dwudziestolatkami, a doświadczonymi ludźmi. Te elementy niekorzystnie odbijają się na fabule. Dla mnie najistotniejsza była w tym wszystkim gra tocząca się w przeszłości i to ze względu na jej melodramatyczny wydźwięk pasujący jednak do biegu wydarzeń, z przyjemnością skończyłam lekturę. Niestety, przyjemność dotyczyła tylko tego fragmentu powieści.