Już kilka razy próbowałam polubić się z dziełami noblistów; niestety, za każdym razem kończyłam lekturę rozczarowana. Wszystkie te historie wydawały mi się zbyt skomplikowane, przegadane, rozdmuchane. W przypływie nieuzasadnionego optymizmu sięgnęłam jednak po najnowszą (i ostatnią) powieść Maria Vargasa Llosy i… chyba wreszcie mogę odtrąbić sukces.
Poznajemy tutaj Toña Azpilcuetę, znawcę szeroko pojętej kultury peruwiańskiej. Pewnego dnia zostaje zaproszony na koncert nieznanego artysty – Lala Molfiniego. Wydarzenie to przewraca życie Toña do góry nogami, staje się motywacją do rozpoczęcia pracy nad dziełem życia – książką o Lalu, muzyce i kulturze kreolskiej, wreszcie o całym Peru.
Blurb na tylnej okładce mówi, że „To dla pani ta cisza to powieść, która wprost tętni kreolskim rytmem (…)”, jednak nie jest to do końca prawda. Forma jest tu nieco ciekawsza niż w standardowej powieści – rozdziały zawierające fabułę przeplatają się z esejem na temat muzyki peruwiańskiej; esejem, którego autorem jest sam Toño. Dzięki temu zabiegowi możemy niejako mimochodem poznać historię Peru, tamtejszej kultury, muzyki oraz najważniejszych artystów.
Zazwyczaj, kiedy sięgam po książkę beletrystyczną, największą uwagę zwracam na kreacje bohaterów oraz fabułę. Tutaj oba te aspekty byłyby dla mnie nieco rozczarowujące, gdyby nie… klimat. Podczas lektury wręcz można poczuć peruwiańskie rytmy, usłyszeć dźwięki gitar i innych instrumentów, da się wczuć w nastrój zabawy, radości, braterstwa, o którym tak często wspomina Toño. Świat nabiera wyrazistszych barw, problemy nagle stają się mniejsze, a na ustach pojawia się beztroski uśmiech. Nieczęsto mam okazję tak bardzo wsiąknąć w czytaną powieść. Jest to oczywiście również zasługa stylu autora, lekkiego, nawet nieco gawędziarskiego, oraz doskonałego tłumaczenia (niestety, z kilkoma wpadkami redaktorskimi). Dzięki nim przeszłam przez tę powieść lekkim, tanecznym krokiem.
Skoro jednak wspomniałam o rozczarowaniu, warto się z tego wytłumaczyć. Postacie wykreowane tutaj przez Llosę wydają się być tylko środkami przekazu dla myśli autora – nie raz sprawiają wrażenie przerysowanych, trochę jak z kreskówki, nie mamy okazji poznać ich bliżej (poza głównym bohaterem, Toñem). A co tak bardzo chce nam przekazać noblista? Hasłem, które napędza Toña Azpilcuetę do działania, na punkcie którego dostaje wręcz obsesji, jest „muzyka kreolska jako czynnik integrujący społeczeństwo” (więcej nie powiem, sprawdźcie sami; warto ;)). Co do fabuły, byłam nieco rozczarowana, kiedy zrozumiałam, że blurb nie do końca trafnie oddaje to, co dostajemy w książce. Nie mogę jednak powiedzieć, że się zawiodłam, więc… chyba nie ma tego złego, prawda?
Mimo że od „To dla pani ta cisza” rozpoczęła się moja przygoda z twórczością Maria Vargasa Llosy, uważam, że autor nie mógł lepiej pożegnać się z czytelnikami. Swoją ostatnią powieścią złożył pewien hołd dla ojczystego kraju i jego kultury; stworzył niezwykle klimatyczną historię nie tylko o muzyce i tańcu, lecz także o obsesyjnej pogoni za ideałem, niespełnionych marzeniach oraz o trudnościach, jakich doświadcza pisarz w procesie twórczym. O poczuciu przynależności do grupy i wrażeniu wyobcowania zarazem. Polecam zarówno fanom peruwiańskiego noblisty, jak i osobom jeszcze nieznającym jego książek – a osobiście traktuję ją jak kolejny rozdział czytelniczego życia.