Tak naprawdę nie wiem jak skatalogować tę książkę: reportaż, obyczajowa, przygodowa... nie mam pojęcia. Jedno jest pewne - znajdziemy tu szczegółowy opis życia gajdzina (mieszkającego na stałe obcokrajowca) we współczesnej Japonii. Narratorem jest Marcin: Polak, absolwent filologii angielskiej, student kulturoznawstwa na jednym z tokijskich uniwersytetów, nauczyciel języka angielskiego, salaryman (pracownik firmy, najczęściej w garniturze), biznesmen konsultant (pracujący na własny rachunek). Takie właśnie zajęcia wyszukiwał sobie główny bohater książki. Nie to jednak jest rzeczą najważniejszą w powieści. Mnie najbardziej zaciekawiło to, czego o Japonii nie wiedziałam, lub inaczej - to, co wiedziałam, a co okazało się nieprawdą. Rozpoczynając od faktu, że Japończycy to bardzo hermetyczny naród, który nie akceptuje obcokrajowców jako pełnoprawnych członków społeczeństwa, kończąc na tak błahych sprawach jak brak toalety w mieszkaniach w stolicy (to szczerze przyznam wstrząsnęło mną bardzo).
Nie chcę opisywać wszystkich ciekawostek i dziwactw, jakie w Japonii można spotkać na każdym kroku. Napiszę więc tylko jak ja postrzegałam ten kraj i jego mieszkańców przed przeczytaniem tej lektury: sądziłam bowiem, że Japonia to kraj mlekiem i miodem płynący, stojący na wysokim szczeblu drabinki ekonomicznej świata - BŁĄD. Myślałam, że najpopularniejszym sportem w tym kraju jest karate, a zaraz po nim sumo - kolejny BŁĄD. I najciekawsze - nie mogłam sobie wyobrazić brudnego Japończyka i stosów wyrzuconych na skraju drogi śmieci (co w Polsce jest na ogół regułą) - a tu takie ZASKOCZENIE!!! Góry śmieci zasłaniające widoki na świątynie czy górę Fuji to coś, co zdumiało mnie chyba najbardziej. A ktoś mi ostatnio powiedział, że czystości i porządku nauczyliśmy się właśnie od mieszkańców kraju kwitnącej wiśni...
Marcin Bruczkowski opisuje swoje dziesięcioletnie przebywanie na wyspach Japonii. Przygód miał tam w bród, tylko pozazdrościć: wizyta u lekarza (o! i to jaka przygoda!), wakacje autostopem (o którym Japończycy kompletnie nic nie wiedzą), nocne wycieczki rowerem po mieście itepe, itede. Trzeba naprawdę mieć dużo siły, hartu ducha i samozaparcia,a przede wszystkim sponsę (obywatela japońskiego gwarantującego, że gajdzin nie zrobi w Japonii niczego niedozwolonego przez prawo i obyczaje, bez takiej osoby niemożliwy jest stały pobyt Japonii), aby dać sobie radę z tamtejszymi warunkami bytowymi. Ja na pewno po dwóch miesiącach miałabym dosyć. Oczywiście należy też pamiętać, że książka ta opisuje rzeczywistość lat 1986-1996, od tego czasu wiele mogło się zmienić.
Teraz zajmę się tym, co mi się w książce Bruczkowskiego nie podobało. Po pierwsze styl pisarski - ni to reportaż, ni pamiętnik, właściwie nie wiadomo co, bo do niczego nie można się tu odwołać. Miałam wrażenie, jakby autor spisał swoje przygody na kolanie, przepisał do Worda i poprawił błędy gramatyczne. Kolejną rzeczą, która nie pozwoliła mi czytać tej książki jednym tchem była powtarzalność akcji (nie wiem jak to logiczniej nazwać). Już wyjaśniam o co mi chodzi. Pierwsze trzy rozdziały czytałam z zainteresowaniem, następne jednak były coraz nudniejsze, wciąż te same osoby w tych samych sytuacjach, te same miejsca i tempo, które się nie zmieniało ani trochę przez cały czas czytania książki. To tak jakby ktoś śpiewał piękną barwą głosu wiele ciekawych piosenek pod względem treściowym i melodyjnym, ale wciąż na tym samym natężeniu głosu. Po jakimś czasie nie można już tego słuchać, człowiek się wyłącza, a na końcu zasypia.
Gdyby nie fakt, że ciekawa byłam wszelkich różnic mentalnych, kulturowych i światopoglądowych pomiędzy nami a Japończykami, na pewno nie dobrnęłabym do końca książki. I tylko za te ciekawostki daję taką (wysoką) ocenę. Pewnie wiele osób się ze mną nie zgodzi, sądząc po ocenach na wielu stronach internetowych. Na mnie książka nie zrobiła dobrego wrażenia i raczej nie sięgnę po drugą część przygód Marcina Bruczkowskiego.