[Recenzja ta była niegdyś opinią, ale za długa, pani Ziellona, za długa...]Od lat mam kłopot z panem Dębskim. Zasadniczy. To znaczy taki, że nie mam pojęcia na której półce go szukać w bibliotece. Panie bibliotekarki zgodnie twierdzą, że na półce z fantasy, od której to literatury mnie odrzuca (czasem przeczytam, ale żeby specjalnie się brać za fantasy? o co to, to nie.). Przez wielki przypadek pożyczyłam onegdaj książkę "
słońce we krwi", która mnie urzekła tak bardzo, jak tylko powieść o tej tematyce urzec może. Do tego stopnia, że zaczęłam szukać innych książek autora (było to w czasach, w których o istnieniu portali czytelniczych nie wiedziałam, bądź po prostu ich nie było). A tu: fantasy, fantasy i fantasy. Nosz... W końcu, trafiwszy na innych autorów, którzy moją duszę sensacyjną doprowadzają do stanu wrzenia, odpuściłam poszukiwania "innych książek Dębskiego".
W międzyczasie natknęłam się na
labirynt von Brauna, który, traktując o tajemnicach II WŚ, nie wzbudził nawet śladu tego zainteresowania, które wzbudziło
Słońce we krwi.I w końcu, przez jakiś dziwny splot okoliczności, sięgnęłam po "Żelazne kamienie".
Jako, że jest to kontynuacja labiryntu, prawdopodobnie nie powinna być czytana inaczej niż w ciągu, czy serii. Ale tak się jednak stało. I tak też została oceniona.
Jest OK. Ale nic ponadto. Temat stary i wyświechtany - tajemnice sudeckich sztolni i gdzieś ta Bursztynowa Komnata. do tego wywiad, kontrywywiad, agenci, szpiedzy, policjanci i milicjanci. Wszystko układa sie logicznie i w zgrabną całość, ale jednak...
Kilka zastrzeżeń mam, z tym, że są to zastrzeżenia MOJE. Bo po prostu tego typu pisania nie lubię.
A mówię o:
- wyświechtanym temacie i nieco odrealnionym śledztwie. Choć może to mój brak wiedzy na temat działalności służb tajemnych powoduje, iż fabułę odebrałam bardziej jako "Bonda dla ubogich" niż solidną dawkę agencyjno-konspiracyjnej prozy.
- mnóstwo prywatnych dywagacji na tematy oderwane od głównego. Akurat "doktoryzowanie się" na temat piwa kompletnie mi nie przeszkadzało (było nawet bardzo ciekawe), ale opisy pieniącego się napoju połączone z rozerwaną tchawicą i rzężeniem, jakoś były niekompatybilne. Czyli "ni przypiął ni przyłatał"
- randka w czeskiej Pradze - pięknie ładnie, ale wielkie miłoście z trupami bossów mafijno-agencyjnego światka, jakoś nie przemówiły do mnie.
- przewidywalność fabuły dość duża, niestety.
- przegadane niektóre fragmenty tak, że aż strach. Przeciętny czytelnik (a za takiego się uważam) w połowie przydługiego opisu, mówi sobie tak "kiedy on (ona) zginie wreszcie, bo tego się nie da inaczej rozwiązać".
Prawdą jest, że nie znam się na "robocie agencyjnej". Nie mam żadnego znajomego w służbach tajnych (albo nic o tym nie wiem). Ale przeczytałam w życiu kilkaset książek o tej tematyce i, pomimo braku rzetelnej wiedzy, jestem w stanie je jakoś porównać. I tu niestety, ta książka traci mocno.
Wydaje się bowiem, że autor nie do końca mógł się zdecydować kto jest jego tzw. targetem. czyli dla kogo ta książka w ogóle jest.
Kiedyś pisałam o powieści "Król szczurów" - jednej z najlepszych książek "nie dla mnie" którą czytałam. Nazwałam ją wówczas "literaturą męską" - żelazne kamienie takie nie są. Nie są również kobiece, bo jednak za dużo tu brutalnych opisów. Są.... właśnie - ni takie, ni siakie.
Niby wszystko jest w porządku, spójność akcji, przenikanie wątków, ale jednak... niedopracowane jakieś takie to jest. Po prostu.
Co więcej - pomimo głównego wątku "poszukiwań bursztynowej komnaty" który wydaje się, miał być potraktowany od strony historycznej, ja mam wciąż wrażenie, że czytałam fabułę bardziej fantastyczną, niż sławetne wydłubywanie się szydełkiem z lochów w dolinie Loary, czy ucieczka z rosyjskiego więzienia przez puszcze kaliningradu, żeby dotrzeć do babci na Ukrainie, która za całą intrygą stała, choć przecież ledwo chodziła... (pierwsza akcja to Chmielewska, druga to Mroz)