Trudno powiedzieć, czemu w dobie tabunów celebrytów, którzy są znani z tego, że ktoś ich nimi ogłosił, nie miałby się pojawić czasem celebryta, który zna się świetnie na fizyce? W przypadku Stephena Hawkinga problem jest subtelniejszy, a przez to pokazujący społeczne mechanizmy pozwalające utworzyć w głowach ‘zwykłych Kowalskich’, którzy w 99,9% nie rozumieją detali pracy teoretyka, przekonanie, że taki Hawking wart jest ich uwagi. Przecież nie kierują się wzorami z twierdzeń o osobliwości relatywistycznej kosmologii, subtelnymi rozwiązaniami pół-klasycznych mechanizmów promieniowania czarnych dziur, czy związkiem wielkości ich horyzontu z entropią. W nieautoryzowanej biografii „Hawking Hawking. Geniusz i celebryta” Charles Seife szukał odpowiedzi na ‘przypadek fenomenu Hawkinga’. Zastosował wątpliwej jakości technikę cofania się w czasie, by odrzeć fizyka z ‘celebryckości’ i poszukać prawdziwego Hawkinga. Całość wyszła trochę poniżej oczekiwań. Mam kilka formalnych zarzutów i kilka pozytywów.
Seife miał pomysł, który się nie sprawdził w jednej z dwóch prowadzonych narracji równoległych. Nie chodzi o rozpoczęcie od spoilera i uroczystości pochowania zmarłego Hawkinga w Opactwie Westminsterskim, między Newtonem a Darwinem, ale o formalne konsekwencje oparcia całej biografii na cofaniu się w czasie. Założył autor, że takie pokazanie ewolucji rozpoznawalności medialnej fizyka wypadnie dobrze. Tu miał rację. Interakcje z prasą, zaangażowanie w promocję nauki i konsekwencje takich aktywności nabrały ciekawej dynamiki. Dowiadujemy się o mitologizacjach, banalizacji. Zaczynamy rozumieć, w jakim stopniu sam Hawking sterował procesem i pod koniec lektury czujemy, że to był wybór tylko częściowo przez niego aprobowany. Doświadczamy różnicy między karykaturalnym obrazem sparaliżowanego Hawkinga, o którego życiu seksualnym brukowce rozpisywały się chętnie, a jego próbami samobójczymi czy tysiącami godzin na oddziałach intensywnej terapii. Obraz człowieka układa się dość spójnie i ma walor aktywatora do autorefleksji u czytelnika. Zastosowany jednak mechanizm spojrzenia wstecz pozbawił odbiorcę łatwego odczytania naukowej warstwy. Nieuchronne powtórzenia (najpierw jako wspomnienie, a potem rozwinięcie we wcześniejszym okresie, gdy naukowy komponent się pojawił) w kilku przypadkach sprawiają, że całość wikła się, laik traci szansę na pełniejsze odczytanie dziedzictwa Hawkinga. Przykładem jest paradoks informacyjny czarnych dziur, który był przedmiotem sporu społeczności fizyków w latach 70-tych, choć głośno się stało o nim publicznie dwie dekady później, gdy zakład między Hawkingiem i Susskindem się rozstrzygał. Stąd dopiero pod koniec (str. 358-362) autor tłumaczy szczegóły tej kontrowersji, wcześniej w różnych kontekstach wspominanej dość enigmatycznie. Takich niedobrych konsekwencji odwróceń czasu jest więcej – proces poznawania entropii czarnych dziur, zagadki kosmologicznej ewolucji, wkład fizyka w teorię strun – wszystkie dla dobrego odbioru wymagają wstępnej wiedzy z innych źródeł, by się nie pogubić.
Autor to dziennikarz z wykształceniem matematycznym. Niestety w kilku miejscach dało się wyczuć, że nie do końca panuje nad referowaną materią (wymienię tylko dwie jednoznaczne wpadki – neutron jest jednak cięższy od protonu i sfera jest skończona choć nieograniczona). Prawdopodobnie starając się zagłębić w jakiś naukowy składnik, męczył się, szukając odpowiednich słów i istoty problematyki. Przez to chyba postawił czytelnika przed wyborem – czytać ponownie pewne akapity by jednak zrozumieć, czy sobie odpuścić. Nie uwierało mi to, choć zauważyłem zgrzyt. Stąd być może ‘ksiażkofilom’ dalekim od codzienności języka fizyki będzie trudno na kilkunastu stronach.
Siłę książki stanowi opowieść o konsekwencjach choroby, takich czasem nieoczywistych. Uparty Hawking, który nie znosił rozczulania się nad swoim stanem, choć całą dorosłość żył ‘na kredyt’, tak od samej diagnozy SLA. Dostajemy zupełnie wyjątkowe opisy dziesiątek studentów, którzy zastępowali mu własne mięśnie; byli z nim zdumiewająco blisko. Przecież niewielu doktorantów pomaga swoim promotorom w potrzebach fizjologicznych w toalecie! Unikatowość takiego układu przyciąga postronnych, ciekawskie media. Wtedy nie liczy się genialny wniosek, że w przypadku czarnych dziur entropia jest właściwie tożsama z ich powierzchnią, ale otoczka celebrycka, która jest emocjonalnie przyswajalna w przestrzeni publicznej. Stąd Hawking, wybitny i błyskotliwy naukowiec, zbudował przez lata metodę, którą Seife ciekawie przywołał (choć nie zebrał tego w jasny przekaz). Ponieważ na konferencjach media zadawały do znudzenia te same przewidywalne pytania, Hawking mógł mieć szablony odpowiedzi latami eksploatowane przez syntetyzator. Nie raz bawił się ignorancją, banałem, choć miał ten atut, że niemal nie dało się tego wyczytać z mimiki twarzy, która u niego akurat była w zaniku. Ewolucja malejącego tempa komunikacji (ostatni raz trzymał długopis podobno w 1979) zbudowała w nim swoiste wycofanie, świadomość potrzeby precyzji w wolno przekazywanych myślach. W środowisku miał wsparcie, choć czasem zazdroszczono mu ‘pozanaukowych punktów za wózek inwalidzki’. Całe grono wybitnych mentorów, przyjaciół stwarzało atmosferę akceptowalnej codzienności, która byłaby żywiołem Hawkinga, gdyby nie ograniczenia. Zapewne całe życie miał z tyłu głowy słowa opiekuna, wspaniałego dydaktyka Dennisa Sciamy, który do 22-letniego Stephena, tuż po zdiagnozowaniu u niego SLA, powiedział (str. 436):
„Cóż, jeszcze nie umarłeś. Może w takim razie popracujesz nad zagadnieniem, które zasugerowałem?”
To jest właśnie kolejny element ciekawy z biografii. Ktoś chce być aktywny – komunikować się, pisać prace (co ważne z wzorami matematycznymi, które trzeba wcześniej sprawdzić co do ostatniego przecinka), tworzyć naukę – czyli musi robić rzeczy oczywiste dla każdego (co do zasady, skoro mamy zmysły i ich emanacje w komplecie). Ale Hawking właściwie nie miał tej oczywistości. Jak sobie radził? To zależało od okresu i sytuacji. Na szczegóły zapraszam do książki, bo jest tam kilka ‘zwrotów akcji’.
Kamień milowy ‘celebryckości’, czyli „Krótka historia czasu” to duży fragment biografii podany z różnych perspektyw, na kilku poziomach. Sam bestseller stanowi wstęp do dyskusji o ‘hawkingowym ghostwriteryzmie’ i daje odpowiedz, czemu właściwie napisał tylko jedną książkę popularną, choć w księgarniach jest trochę okładek z jego nazwiskiem, jako autorem. Chyba Hawking był po prostu równolegle istniejącym bytem – głosem z komputera, gwarantem zysku wydawnictwa, cierpiącym człowiekiem, twórcą artykułów o teorii względności, gościem pomykającym ulicami Cambridge.
Autor jak ognia unikał patosu, wielkich słów, mitologizowania (szczególnie, że sam chciał dokonać demitologizacji). Na koniec jedynie porównując Hawkinga do Einsteina (w kontekstach, z którymi się zgadzam), ciekawie oddał status społeczny obu naukowców (str. 466):
„Tam, gdzie opinia publiczna była rozbrajana czarującymi dziwactwami Einsteina, w przypadku Hawkinga była zauroczona jego niepełnosprawnością, co sprawiało, że uważano go za postać równie heroiczną, co tragiczną.”
„Hawking Hawking …” stawia kilka ważnych pytań o ludzki ekshibicjonizm, ciekawość inności, kapitalistyczny pęd do zarobku na rozpoznawalności, która zbudowana jest na uproszczeniach. Sam bohater jest niejednoznacznie ludzki – rozpad dwóch małżeństw, trudne relacje z dziećmi. Są słabostki i ułomności charakteru. Tracheotomia, śpiączki, ślinotok, … Nie każdy sprzeciwiłby się własnemu zamknięciu w ciele i trwał w postawie ciekawości poznawania świata. Hawking dał radę – miał marzenia, pasje i postanowił walczyć. W publikacji potencjał jest. Szkoda, że nie ma ani jednego zdjęcia (to chyba konsekwencja praw autorskich w związku z faktem, że tekst nie był autoryzowany przez spadkobierców). Seife sam przyznał się do braków, skoro nie mógł korzystać z wiedzy najbliższych o Stephenie. Stąd nie można nazwać książki ‘ostateczną autorytatywną biografią’. Gdyby nie eksperyment z odwróconą linearnością, ocena byłaby powyżej dobrej.
Między DOSTATECZNE a DOBRE – 6.5/10