Jak wyglądałoby życie Harry’ego Pottera, gdyby zamiast do szkoły średniej dla czarodziejów trafił na magiczny uniwersytet? Czy jego plan dnia wypełniłyby narkotyki, strumienie alkoholu i seksualne eksperymenty? Tylko czy taki żywot na pewno byłby szczęśliwy? I czy Harry do tego momentu psychicznie wytrzymałby życie pod schodami?
Quentin Coldwater jest nieszczęśliwym nastolatkiem. Tak naprawdę wręcz chronicznie nieszczęśliwym. Ma depresję, bierze leki i przebywał w zakładzie zamkniętym. Życie nie przedstawia dla niego zbyt dużej wartości. Na wieść o tym, że w najbliższy czwartek świat miałby się skończyć, co najwyżej wzruszyłby ramionami. Wyobrażenie przyszłości w jego głowie jest tak ponure, że nawet szarości nie stać na jakiekolwiek odcienie. Wewnętrzna pustka niczym jątrząca się rana nieustannie się powiększa, by pewnego dnia pochłonąć go w całości. Na domiar złego jego ukochana jest szczęśliwa w objęciach jego najlepszego przyjaciela. Tak naprawdę życie wcale nie kopie go tak mocno po tyłku. Wielu przed nim przecież miało znacznie gorzej. Mimo to Quentin leży w pozycji embrionalnej i nieustannie jęczy. Nawet fakt, że należy do młodej elity intelektualnej Stanów Zjednoczonych, nie przynosi mu najmniejszej satysfakcji. Po prostu dzieciak kryjący się w jego wnętrzu, naiwnie wierzący w bajkową przygodę i świat pełen magii, zderzył się boleśnie z rzeczywistością. Wyrżnął w mur z dorosłego życia tak mocno, że wybił zęby, dostał krwotoku z nosa i nadal zachłystuje się ze zgrozy i szoku. Quentin, by go udobruchać, rzuca się z nim w objęcia ulubionych książek z dzieciństwa. W końcu los podkłada mu nogę. Quentin trafia do Brakebills – uniwersytetu dla czarodziejów.
Chwileczkę!? Główny bohater to nieszczęśliwy dzieciak. Zrządzeniem losu okazuje się, że jest czarodziejem i trafia do szkoły dla takowych. Na miejscu czekają na niego przyjaźnie na całe życie, wielka miłość, niezwykła przygoda, a i zaraz zza rogu głowę wychynie śmiertelny wróg, z którym, jak się okaże, ma tak jakby wspólną przeszłość. Dobra, to brzmi znajomo. Nie, chwila… to brzmi jak historia bezczelnie przepisana od J. K. Rowling. I w sumie trochę w tym prawdy jest. Lev Grossman z potterowskim pomysłem zabawia się bezwstydnie i nawet nie próbuje się z tym kryć. W końcu solidnie zachwiany alkoholowymi trunkami student zapytany, gdzie był, odpowiada, że szukał swojego stroju do quidditcha. Na tym zabawa się jednak nie kończy. Autor w Czarodziejach, podobnie jak w całej trylogii, chwyta motywy znane z klasyki literatury fantasy i bez czajenia się po kątach czy grzecznych podchodów niczym jakiś hultaj wykorzystuje je haniebnie do budowania własnego fantasy. Brakebills to Hogwart w wersji studenckiej, natomiast bohaterowie ulubionej książki Quentina przenoszą się do magicznego świata zupełnie jak rodzeństwo Pevensie z Opowieści z Narnii. Tutaj wszystko wygląda naprawdę znajomo.
Jeśli ktoś nie lubi niepoważnych zabaw, to zaraz uzna, że Grossman stworzył sobie świat z klasycznych elementów sygnowanym laurem jakości, licząc na to, że zapewni mu łatwy sukces. Oczywiście ja bym tak nie powiedział… chyba że akurat by mi się nie spodobało. Wszystkie te oczywistości, na które decyduje się pisarz, tak naprawdę nie są wycieczką na skróty, a całkiem sprytnym zabiegiem.
Po pierwsze autor dostarcza nam odrobinę niegrzecznej rozrywki. Do tej pory w literaturze młodzieżowej zaraz obok szkoły czy innego ośrodka dla ponadprzeciętnie uzdolnionych pojawiała się cała gromadka dzieciaków o krystalicznych charakterach, a ich przygody były pięknymi pieśniami ku chwale najważniejszych wartości takich jak przyjaźń, oddanie, poświęcenie, bohaterstwo, prawdomówność, bla, bla, bla… Grosman oferuje w tym momencie odrobinę pikanterii dla starszych nastolatków. Przenosi znany z young adult schemat i przepuszcza go do następnej klasy, a dokładnie wysyła na kolejny etap edukacji. Dalsze wydarzenia rysuje w barwach stereotypu na temat studenckiego życia. Mamy więc sex, drugs & magic spells.
Oczywiście złośliwi znów uznają, że nie ma nic w tym nic zabawnego. Ot, Harry Potter poszedł na studia i zaliczył udział w biseksualnym trójkącie. Nic wielkiego. Na pewno znalazł się już identyczny tekst fan fiction (co gorsza pewnie z udziałem Hagrida). To jednak nadal nie wszystko. Grossman poza wprowadzeniem niepoważnej atmosfery studenckiego campusu dalekiej od infantylności wykonuje jeszcze jeden znacznie brutalniejszy zabieg. Chwyta naiwne wyobrażenie o bajkowej i fantastycznej przygodzie, która znamy z pottero- i narniopodobnych tytułów i łamie mu kręgosłup na kolanie równie widowiskowo, jak Bane zrobił to z Batmanem.
Co bowiem łączy tych wszystkich bohaterów? Są nieszczęśliwi. Zły los na spółkę z fabułą sprowadza na nich nieszczęścia. Stratę rodziców, brak akceptacji, życie w biedzie lub pozbawioną kolorów przyszłość. Środki są różne, ale skutek jest ten sam – odebrany zostaje im kawał beztroskiego dzieciństwa. Potem w końcu przeznaczenie czy inna siła wyrywa ich ze świata i wrzuca w objęcia przygody. Poznają prawdziwych przyjaciół, smak miłości, stają się kimś ważnym, mimo że na początku historii byli mniej niż nikim. Ich dzieciństwo zostaje im zwrócone z nawiązką, a życie staje się szczęśliwie. Problem pojawia się, jeżeli przygoda nie nadejdzie. Jeżeli zabierzemy nieszczęście ze sobą w dorosłość, to umarł w butach. Zamienia się ono w zgnuśnienie, apatię, depresję i poczucie bezsensu. Bohaterowie zabrali swoje nieszczęście o rozdział za daleko i teraz nie potrafią się go pozbyć, nawet gdy dziecięce fantazje spełniają się im hurtowo. Pozostają nieszczęśliwi, bo tylko takie uczucie znają. Jakby się uprzeć, to Czarodzieje są właśnie o dorastaniu. O momencie, w którym cząstka nas chciałaby usłyszeć, że gdzieś tam jest magia, jednocześnie wiedząc, że bajka już dawno się skończyła. Tylko czy naprawdę musi pozostać wtedy tylko smutek?
Czarodzieje Grossmana pod płaszczykiem niedojrzałej zabawy mają jeden cel – przełamać mit fantastycznej przygody. Bajka się skończyła, przyszło dorosłe życie, proszę zgasić światło. Historia tak podobna do dziesiątek innych opowieści pełna jest przemocy, nieszczęścia, smutku oraz poczucia, że okazja na coś więcej dawno przemknęła między palcami. Mówi o depresji i utracie sił do poszukiwania szczęścia. Problem w tym, że wcale nie tak łatwo to odczytać. Bohater przez swoją łajzowatość i użalanie się nad sobą jest irytujący jak diabli. Jego przyjaciele klną i cierpią na skrajne niechciejstwo podlane alkoholem, wywołując niesmak. Książka momentami nuży, bo jest antytezą dziecięcej żywej przygody. Przeciwstawia się każdemu bajkowemu stereotypowi – magia jest cholernie trudna i pozbawiona piękna i radości, a przygoda niebezpieczna i niesie ze sobą więcej ofiar niż dobrej zabawy. Natomiast oczywiste motywy wyjęte bez upiększania z innych książek usypiają czujność. Zbyt łatwe do odczytania podsuwają przekonanie, że autor poszedł na łatwiznę i do kreatywnych raczej nie należy. A z całą pewnością kryję się pod tym coś więcej niż pijacka zabawa z młodym czarodziejem.
RuBryka Popkulturalna ocenia 8/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl