(fragmenty recenzji, całość
http://magazynier.szkolanawigatorow.pl/cos-wyjatkowego-dla-dzieci-lecz-nie-tylko-hanna-koschembahr-yskowska-zielone-rekawiczki-klinika-jezyka-2017)
Żeby napisać książkę dla dziecka, trzeba zrozumieć jego wyobraźnię, jego świat. Trzeba pochylić się nad małym chłopcem lub dziewczynką, uniżyć do jego sposobu przeżywania świata, wsłuchać się w jego wrażliwość i wyobraźnię. Trzeba przypomnieć sobie, jak to było, kiedy byłem/byłam dzieckiem. Pani Hanna Koschembahr-Łyskowska, autorka powieści ZIELONE RĘKAWICZKI, wydanej dopiero co przez Klinikę języka, wydawnictwo państwa Maciejewskich, potrafi właśnie tak pochylić się nad wrażliwością dziecka a zarazem nad przeszłością swoją, swych bliskich i nie tylko. Dlatego obok małego bohatera tej historii, Krzysia Skrzyneckiego, syna inżynierskiego małżeństwa mieszkającego na przedmieściach Krakowa końca dziewiętnastego stulecia, obok chłopca, który musi na kilka długich miesięcy rozstać się ze swoimi rodzicami i zostać w domu pod opieką służby i przyjaciół rodziny, autorka tej oryginalnej opowieści stawia młodą acz rozważną damę, panią Julię, przyjaciółkę pani Skrzyneckiej i chrzestną Krzysia, która, dla życzliwości jaką darzy rodziców i samego chłopca oraz dla poczucia odpowiedzialności, roztacza nad nim roztropną opiekę.(...)
Na pierwszy rzut oka zwięzła, mieszcząca się na niecałych 125 stronach, które można przeczytać na głos w ciągu czterech wieczorów, co rzetelnie sprawdziliśmy z moją żoną, powieść ta ma tyle ukrytych sekretów, egzotycznych woni i prawdziwych skarbów, że można by nimi obdarzyć grubą 700-stronnicową księgę. By nie być gołosłownym wymienię tylko dwa z nich. Resztę doczytajcie sobie sami.
Pierwszy to wilki. (...) Dlatego, zbliżając się do Konar, do domu w którym wraz ze swoją przyjaciółką, spędzała letni czas swej młodości, pani Julia widzi: „rozłożysty dwór z ogromnym dachem, stojący na wysokiej podmurówce z ciosanych kamieni, ze ślicznym gankiem podtrzymywanym przez cztery kolumny. (…) Ucząc się wraz z Janisią Lutniewską u sióstr w Sacre Coeure, Julia każde letnie wakacje spędzała w Konarach. (...) Teraz – ciemniejący po zachodzie dwór, otulony zimowym krajobrazem, promieniejący ciepłym światłem okien zdawał się Julii najpięknięjszym i najbardziej chwytającym za serce widokiem, jaki napotkała w życiu. – Boże – westchnęła, ocierając łzy wzruszenia – To prawdziwy dom. Prawdziwy polski dom. Nie ma niczego lepszego i piękniejszego na świecie.”
I to jest ten drugi skarb, którego obecność w powieści zdradzam państwu. Lecz tylko uchylając rąbek kurtyny.
No trudno, muszę, „bo się uduszę”, zdradzić również i trzeci skarb. Jest nim obecność Jana Matejki i jego mistrzowskiej sztuki. Ale to tyle. A tajemnic tam bez liku. Resztę trzeba zgłębić i posmakować samemu, samotrzeć, samoczwór, samopięć, czy jak tam Bóg darzy, ze swoimi bliskimi.