Jeśli wykrzykniesz na ulicach amerykańskich miast słowa „o mój boże”, istnieje spora szansa, że ktoś potraktuje to jako bezpośredni zwrot do adresata. Najprawdopodobniej będzie to jedynie ekscentryk w fedorze i poszarpanym płaszczu trzymający tabliczkę „the end is near”. Możliwe też, że z przyzwyczajenia zareaguje na nie znajdujący się w tłumie aktor filmów dla dorosłych. Autorów literatury z pogranicza urban fantasy przepełnia natomiast wiara, że gdzieś w tłumie znajdują się istoty w pełni zasługujące na takie okrzyki uwielbienia.
Atticus O’Sullivan jest przystojnym, błyskotliwym, przebiegłym i piekielnie inteligentnym facetem o aparycji nastolatka grającego w kapeli. Na ramieniu ma imponujący tatuaż, a na życie zarabia, prowadząc sklep z artykułami okultystycznymi oraz małą herbaciarnię. Do pracy jeździ rowerem, a jego najbliższym przyjacielem jest wilczarz irlandzki Oberon. No i najważniejsze. Atticus jest starszy niż chrześcijaństwo. Jest druidem, za wszelką cenę zwalczającym stereotyp stworzony przez mrukliwych konserwatystów pokroju Panoramixa. Z pomocą magii oraz sprytu unika wszelkich problemów, by wieść jak najbardziej normalne życie. Niestety znajomość z bogami oraz magicznymi stworzeniami sprawia, że życie to wcale nie chce być normalne. Atticus przed wiekami wszedł w posiadanie potężnego magicznego miecza. Od tamtego momentu zyskał sobie zaprzysiężonego wroga, który za wszelką cenę chce odzyskać oręż. I właśnie po raz kolejny planuje upomnieć się o swoje.
Gdy twórcy literatury z okolic ciemnych zaułków urban fantasy pragną wzbogacić swój świat bogami i bóstwami, zazwyczaj stawiają na klasykę. Sięgają po mitologię grecką, nordycką, rzymską lub od biedy egipską. Kevin Hearne w swojej flagowej serii o przygodach żelaznego druida urozmaica nieco listę przebojów i opiera historię w dużej mierze na wierzeniach celtyckich. Głównym przeciwnikiem Atticusa jest bóg miłości, Aegnhus Óg. Niewiele ma on jednak wspólnego z pulchnymi cherubinami o nagich pośladkach i rumianych policzkach. Tak naprawdę jest zawzięty, żądny władzy i gotów na wszystko, byle tylko zgładzić O’Sullivana. Dla wyrównania szans po stronie głównego bohatera stoi Morrigan, bogini magii, wojny i zniszczenia, przybierająca postać kruka. Czasem więc świeci błyszczącymi skrzydełkami, a czasem nagim biustem. Oczywiście na tym korowód kolorowych bohaterów wcale się nie kończy. Poza przedstawicielami celtyckiego panteonu pojawia się sabat czarownic polskiego pochodzenia, hinduska bogini zamieszkująca na spółkę ciało atrakcyjnej barmanki, prawnikami Atticusa są wampir i wilkołak z dalekiej Islandii, a po mieście chodzą słuchy, że nikt nie przepada za Thorem, bo niezły z nigo dupek. Najwyraźniej w tym świecie nie jest on tak fajnym kolesiem, jak wersja wykreowana przez Hemswortha.
Swego czasu Amerykańscy bogowie ustawili dość wysoko poprzeczkę w kwestii wykorzystywania bogów w kreowaniu fantastycznej rzeczywistości. Neil Gaiman wplótł ich w świat tak głęboko, że stali się jego integralną częścią. Musieli się do niego dostosować i znaleźć miejsce dla siebie. Hearne nie zbliża się nawet do tego poziomu. Nie dąży do stworzenia spójnej magicznej rzeczywistości. Mitologiczni bohaterowie są oderwani od świata i biegu wydarzeń, funkcjonują ponad nim i swoją pstrokatością mocno do niego odstają. Stanowi on dla nich jedynie pole manewrów. I chociaż autor dość sprawnie wprowadza kolejnych bohaterów, w których tli się zalążek charakteru, to nieustannie balansuje na granicy komizmu i śmieszności. Prawie wszyscy paradują w lśniących zbrojach, a mimo ich mądrości trzeba tłumaczyć im najprostsze rzeczy.
Na psa urok jest klasycznym przykładem przyzwoitego urban fantasy. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, bez zbędnego intelektualnego zaangażowania i emocjonalnych turbulencji. Historia przepełniona jest różnobarwnymi postaciami pojawiającymi się zaledwie na chwilę. Każdego ostatecznie łączy ta sama intryga, chociaż rozbieżne interesy. Wszyscy knują ze wszystkimi, a najbardziej cierpi na tym fabuła. Przesyt postaci i mieniące się baśniowymi kolorami tło skutkuje jednotorową i niezwykle prostą historią pozornie tylko urozmaiconą pomniejszymi wątkami. Niewiele tutaj zaskakujących zwrotów akcji i gierek z czytelnikiem.
Na psa urok bez problemów można wkomponować w półkę z Aktami Harry’ego Dresdena czy Percy Jacksonem i bogami olimpijskimi. Sprawnie urozmaicą one podróż pociągiem, oczekiwanie na wizytę u dentysty i przedłużającą się przerwę reklamową. Lekkość narracji i niewielki stopień skomplikowania jest ich największą zaletą, lecz sprawia jednocześnie, że szybko ulatują. Pierwszy tom Kronik Żelaznego Druida robi jednak wszystko, żeby o nim tak łatwo nie zapomnieć. Atticus jest o wiele bardziej czarujący i błyskotliwy niż łajzowaty Dresden, chociaż nie ma najmniejszych szans ze swoim gadającym czworonogiem ujmującym pociesznym i rozczulającym usposobieniem. Kevin Hearne plusuje wykorzystaniem celtyckiej mitologii, próbami zrównoważenia śmieszności brutalnymi momentami (co wychodzi z różnym skutkiem), przeplatającym się w dialogach humorem oraz zastąpieniem wampiryczno-wilkołaczych romansów boskimi numerkami. Niewiele jednak jest w stanie zrekompensować fabularne braki.
RuBryka Popkulturalna ocenia 6/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu Nerdheim.pl