Ziemia, na której żyjemy już od dłuższego czasu daje nam znaki i wysyła prośby o lepsze traktowanie. Zmiany zachodzące w klimacie, wszechobecny smog, tony śmieci walających się na każdej wolnej przestrzeni, niepotrzebne wycinanie lasów, pozbywanie się parków i wszelkiej zieleni, by móc zalać to wszystko kolejną porcją betonu - czyż nie prosimy się sami o najgorszy scenariusz? Debiutujący autor Marcin Araszczuk wykorzystał ten jakże gorący i ekologiczny temat będący ciągle na topie do napisania swojej pierwszej książki „Handlarz tlenem".
Po wielu latach wyniszczania środowiska naturalnego, ludzkość staje przed największą katastrofą jaka dotknęła Ziemię, a która nie pozwala na normalne funkcjonowanie. Nad światem bowiem unosi się trujący, radioaktywny smog zabierając pozostały w atmosferze tlen. Ludzkość, poniekąd na własne życzenie, została zmuszona do walki o każdy oddech, zamknięta w skafandrach oraz domach. W tych trudnych czasach planetę ogarnęło zmodyfikowane prawo dżungli – przeżyją tylko najbogatsi, których będzie stać na zakup deficytowego towaru, jakim powoli staje się tlen. Tych, którzy nie mogą sobie na niego pozwolić z powodu swoich finansów muszą sobie radzić w mniej wyszukanym stylu – bójki, zamieszki, kradzieże i morderstwa są tu na porządku dziennym. Gaz, bez którego nie może funkcjonować żadna istota, porcjowany i sprzedawany jest między innymi przez firmę Oxygeniusz, której właścicielem jest Adam. Pewnego dnia jeden z jego przyjaciół na rekreacyjnym wyjeździe z rodziną, przypadkiem podsłuchuje grupę ludzi pracującą na farmach produkujących tlen. Według nich ma dojść do najgorszego... Adam nie traci czasu na zastanawianie się nad zbliżającymi się problemami, wraz z uduchowionym Robertem, będącym zaledwie komputerową projekcją, postanawia udać się w podróż do światów wirtualnych, by odnaleźć remedium na postępującą destrukcję.
Po opisie temat książki wydawał mi się na tyle interesujący, że z wielką chęcią zabrałam się za jej czytanie. Niestety mój początkowy zapał oraz kierująca mną ciekawość były równie wielkie jak rosnące w zatrważająco szybkim tempie rozczarowanie. Największa strata czasu, jaka mi się ostatnio przytrafiła. Dlaczego? Już wyjaśniam... Zacznę od paru plusów, które faktycznie zasługują na wyróżnienie tej totalnie makabrycznej powieści. Pomysł na fabułę książki ciekawy, widać przygotowanie autora w temacie ekologii, zmian klimatycznych, smogu i skutków jego dalszego powiększania się. Wykorzystanie nowych technologii, walka o tlen, strajki, zamieszki – tu faktycznie pan Marcin wykazał się znajomością tematu, pomysłem i sporą wyobraźnią. W pewnym sensie polubiłam nawet głównego bohatera Adama, tytułowego handlarza tlenem, za jego starania w dążeniu do wyznaczonego celu oraz za próby ulepszenia komfortu życia mimo licznych problemów, które spotykał po drodze. Niestety nawet i on potrafił być momentami męczący ze swoim zmiennymi nastrojami i niepewnością. Jego żona mocno przerysowana i irytująca, a wirtualny przyjaciel Robert udziela rad niczym najlepszy trener interpersonalny znający się na każdej dziedzinie życia.
Zbyt wyszukany i ciężki język, którym napisana jest książka, nie pozwala odpowiednio skupić się na jej treści. Jest to niesamowicie męczące. Momentami miałam wrażenie, że autor nauczył się słownika wyrazów bliskoznacznych na pamięć i z wielką chęcią z niego korzystał. O niebo lepiej czytałoby się to wszystko, gdyby Araszczuk skupił się na normalnym i powszechnie używanym słownictwie. Niepotrzebne i zbyt dokładne rozciąganie opisów najprostszych czynności, doprowadza niestety do początku danego fragmentu, chociażby dla samego przypomnienia sobie, o czym on jest. Nieliczne dialogi często zamienione zostały w przynudzające monologi. I to takie, których sens jest niemożliwy do zrozumienia przy pierwszym podejściu. Ciekawy temat ale jego potencjał nie został odpowiednio przedstawiony. Sorki, ale tej pozycji mówię „nie".
Książkę mogłam przeczytać dzięki portalowi Sztukater.pl