Rok 1947 to czas lizania ran. Uciekania przed cierpieniem, jakiego się doświadczyło i prób odnalezienia siebie we wciąż zrujnowanym Londynie. Niby życie zdaje się normalnie płynąc do przodu, a jednak coś uwiera, zabiera oddech i przytłacza.
W 1944 bomby spadają z nieba. Słychać krzyk ludzi, ale nieco dalej można usłyszeć śmiech. Kolejny alarm staje się rutyną, ale do widoku ciał nie można się przyzwyczaić. Do więzienia łatwo trafić za odmówienie służby wojskowej, a za zapalenie światła nocą bez odpowiednio zabezpieczonych okien czekały kary pieniężne.
1941 wydawał się przynieść szybki koniec wojny. Bo w końcu ile może ona trwać? Młodzi, pozbawieni nadziei ludzi, patrzyli z zaniepokojeniem w niebo, a obracające się w gruzy miasta wprowadzały ich w panikę.
Sarah Waters urodziła się w czasach pokoju, ale w jej świecie wciąż wyraźne były wspomnienia wojny. Może to właśnie dlatego zdecydowała się na stworzenie powieści historycznej, gdzie losy piątki czy szóstki bohaterów ściśle ze sobą się wiążą w rzeczywistości objętej chaosem. Osoby, które kochają, nienawidzą, są szczęśliwe i zrozpaczone. Ludzie z krwi i kości, choć będący jedynie wytworem wyobraźni autorki. Kreśleni szczegółowo, z uwagą, bez odkrywania na dzień dobry wszystkich kart. Na setkach stron bardzo powoli poznajemy ich historie — miłostki, związki, zdrady, próby samobójcze czy przemyślenia na temat sensowności wojny. Staramy się zrozumieć łączące ich relacje. Wytężamy zmysły, by dostrzec wszystkie emocje, jakie skrywają się pod gestami czy słowami. Poznajemy ich rozdział po rozdziale, a tak powolne budowanie historii sprawiło, że akurat ja przywiązałam się do nich znacznie mocniej.
Fabuła płynie, i płynie, i płynie, a robi to na tyle powoli, że akcja jako taka jest minimalna. Ot, codzienne życie w bombardowanym Londynie, gdzie każdy próbuje przeżyć i cierpieć jak najmniej. Najważniejsze jest nakreślenie realiów oraz relacji. Z tego względu nie będzie to powieść dla każdego, ale moje serduszko zawsze kupuje dobre tworzenie portretów psychologicznych. Tym bardziej, gdy zostaje to zrobione ładnym, zgrabnym językiem, a właśnie takim Waters się posługuje.
„Pod osłoną nocy" to klasyka literatury LGBTQ+. W powieści znajdziemy związki kobiet i najczęściej platonicznie uczucia między mężczyznami. Ale Waters nie skupia się jedynie na sytuacji społeczności queerowej w latach czterdziestych dwudziestego wieku, a nakreśla wszelkiej maści problemy, które dotykają jednostek. Jest temat samobójstwa czy aborcji. Pragnienia zginięcia od bomby, co ma rozwiązać wszystkie problemy. Relacje toksyczne czy zależne. Tego jest tyle, że może przytłoczyć, ale czyż nie taki właśnie jest świat? Pełen kolorów, ale nie wyłącznie tych jasnych i pięknych.
Mam gulę w gardle, której nie mogę się pozbyć. Nie płakałam, nie byłam sfrustrowana podczas czytania, ale... Coś dusiło i dusi dalej. I między innymi przez to pragnę przeczytać inne tytuły Waters. Potrzebuję jej więcej. I mocniej.
przekł. Magdalena Moltzan-Małkowska