„Jak smakuje szczęście?” Pauliny Wiśniewskiej to książka, która miała duży potencjał, ale niestety został on zmarnowany.
Powieść traktuje o dwóch młodych siostrach Kindze i Milenie i ich rozterkach natury romantyczno-egzystencjonalnej. Z tym że to Kindze autorka poświęciła jakieś trzy czwarte książki, a Milenę potraktowała po macoszemu. Nie chodzi nawet o to, że wygląda to nieestetycznie, a o to, że wątek Kingi jest po prostu nudny. Za to Mileny o wiele ciekawszy. Niestety, kiedy zaczęło się „coś dziać”, nagle okazało się, że jestem pod koniec książki. Szkoda, bo dopiero wtedy ta książka nabrała rumieńców.
Kinga i Milena jako nastolatki straciły matkę. Dodatkowo Kinga została porzucona bez słowa wyjaśnienia przez swoją szkolną miłostkę. Niestety, wszyscy jak na złość chcą ją swatać. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Jakby bycie singlem było czymś niepożądanym. Natomiast Milena, młodsza z sióstr, ta to ma życie. Nie dość, że trafiła na super faceta, ma super pracę, to jeszcze super mieszkanie. Jednak, jak to w przypadku romansów bywa, nie wszystko idzie im tak, jak by sobie tego życzyły.
I właściwie tutaj mogę zakończyć streszczanie tej fabuły, bo jako takiej – jakiejś sensownej i logicznej osi, ta książka po prostu nie posiada. Mam wrażenie, że autorka starała się „chwycić” wszystkiego w tej książce, a rezultat jest taki, że po prostu nic sensownego z tego nie wyszło. I nudno jest. O panie, jak tu wieje nudą! Jak już wspomniałam, pod koniec robi się ciekawie, i, co bardzo interesujące, również styl Wiśniewskiej jest wtedy jakoś lepszy jakościowo. No, ale wtedy następuje ciach! I koniec tego dobrego.
A jeśli już o ciachaniu mowa, to akcja tej książki jest „pociachana”. To znaczy autorka pisze w ten mniej więcej sposób: osiemnasta, poszłam tam i tam, bla bla, ciach, na drugi dzień, bla bla, ciach. I tak w kółko. To bardzo irytuje i osobiście nie lubię takiego prowadzenia narracji.
O! A ta narracja, mimo że jest pierwszoosobowa, w czasie przeszłym, na pewno raz autorka zwróciła się do nas, czytelników, zadając pytanie „wiecie?” czy coś podobnego. Nie! Nie robi się tak. Jeśli narracja jest pierwszoosobowa, bohater nie zwraca się do wymyślonych przyjaciół, zadając im pytania, bo to po prostu brzmi śmiesznie. Na pewno raz też zobaczyłam mieszanie czasów.
Poza tym jest tu za dużo ekspozycji, która aż boli. Żaden bohater w pierwszoosobowej narracji nie opowiada sam sobie, co robił, bo to jest dziwne. Kilka razy zauważyłam też pleonazmy. Dodatkowo, może ktoś powie, że już całkiem się czepiam, ale trudno, niestety, zwracam uwagę na takie detale; otóż, mamy scenę u ginekologa. Bohaterka (nie powiem która) czeka na USG, towarzyszy jej siostra. Tylko że dowiadujemy się, że ta spodziewająca się potomstwa, jest w drugim miesiącu ciąży. Do 11 tygodnia wykonuje się tzw. USG transwaginalne, a więc niemal do trzeciego miesiąca. Żaden lekarz nie pozwoliłby, aby przy takim badaniu towarzyszyła ciężarnej siostra. Po zakończeniu wizyty, lekarka mówi, że pacjentka MOŻE zażywać kwas foliowy. Cóż, byłam w ciąży dwa razy i za każdym razem był to mus, a nie, że jeśli chcę, to mogę, a jeśli nie chcę, to nie muszę. Takie informacje nie są tajne. W dzisiejszych czasach można je z łatwością sprawdzić w Internecie.
Dlaczego się tego czepiam? Ano dlatego, że w książkach obyczajowych bardzo ważny jest realizm. Bez niego książka wydaje się chwilami absurdalna. No, tak! Absurd. Absurdem są wynurzenia głównych bohaterek, takie z niczego wyjęte. Najbardziej rozbawiły mnie myśli egzystencjonalne Kingi na basenie. Ja tam na basenie myślę, czy mi kostium trzyma wszystko, jak należy, a nie zastanawiam się nad sensem życia. Nierealne są też sytuacje, jakie spotykają Kingę. Raz spotyka matkę, szarpiącą dziecko, a kiedy indziej dziewczynę, która zaliczyła wpadkę ze starszym mężczyzną. Za każdym razem Kinga „ratuje” ich z opresji i daje dobrą radę, dzięki której „schodzą ze złej drogi”. Mogłoby się wydawać, że to taka samarytanka. A jednak, Kingi nie da się lubić. Tak samo, jak Mileny. Choć w sumie „kij”, która to która, bo obie są tak nudne i nieciekawe, że aż boli. Poza tym miałam wrażenie, że one niczego nie przeżywają. W ich życiach dzieją się tragedie a’la „Dynastia”, a one? Po prostu sobie przechodzą obok tego do porządku dziennego, cieszą się nadal życiem. Pełen luz. Nierealne.
Poza tym, że wieje nudą, są tu też archaizmy i sztywne dialogi. Te pierwsze nawet bym przecierpiała, gdyby były odpowiednio użyte, ale gdy któryś raz widziałam „kuksańca” coś we mnie umierało. Te drugie niestety są nie do przetrawienia dla mnie. Zupełnie tak, jak nieskończone opisy tego, co jedzą bohaterowie. Zupełnie bez sensu.
W tej książce albo nic się nie dzieje przez milion stron, albo dzieje się za dużo i za szybko przez kilkadziesiąt stron. I znów ta estetyka się kłania. Nierówne rozdziały – jedne krótsze, drugie dłuższe, wyglądają dla mnie po prostu nieładnie.
Podsumowując, nie mam problemu z tym, że ten debiut był słaby. Ponieważ warsztat pisarski można szkolić i z czasem ulega poprawie. Mam niestety problem z tym, że ten debiut był nudny i nierealny. I dlatego po jego przeczytaniu odczuwam jedynie gorzki posmak.
www.recenzje-szanuki.blogspot.com