Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu Słowne.
Przyznam, że opis „Mroku” Emmy Haughton niezwykle mnie zainteresował. Oto mamy przed sobą współczesną wersję „I nie było już nikogo”, gdzie wyspę zastępuje Antarktyda, z której zimą i w półrocznych ciemnościach nie da się wydostać. To mój ulubiony rodzaj kryminału. Zamknięta przestrzeń, grupa ludzi i morderca, który na pewno jest jednym z nich. Tylko który?
Główną bohaterką „Mroku” jest Kate. Oszpecona po wypadku lekarka, która zgłasza się na roczną misję do stacji badawczej na Antarktydzie, aby zapomnieć o przeszłości. Wypadek pozostawił nie tylko bliznę na jej twarzy, ale także uzależnił ją od leków przeciwbólowych, co potężnie daje jej się we znaki na tym mroźnym pustkowiu.
Oprócz niej stację zamieszkuje dwanaścioro osób z różnych części świata, z którymi Kate mniej lub bardziej (raczej mniej) łapie kontakt i nic porozumienia. Oczywiście życie na ograniczonym obszarze wśród kompletnie nieznanych, różnych ludzi, z dala od wszystkiego co zna, z ograniczonym zapasem zdobyczy cywilizacji oraz zupełny brak słońca przez sześć miesięcy to nie jedyny koszmar z jakim bohaterka musi zmierzyć się na miejscu. Zastępuje bowiem lekarza, który zginął podczas wyprawy na lodowiec. Część z zimujących na stacji wierzy, że był to wypadek, część chce udowodnić, że wcale nie. Kate daje się wciągnąć w szukanie zabójcy, co oczywiście skutkuje kolejnymi zgonami.
Opis może nie brzmi oryginalnie, za to miejsce akcji już tak. Mrocznie, zimno, przerażająco. Któż z nas nie zadrży na myśl, że moglibyśmy utknąć w tak potwornie lodowatym miejscu bez możliwości ucieczki i ujrzenia światła słonecznego? W takiej scenerii nomen omen mrożący krew w żyłach thriller musi się udać.
Czy się udał?
No właśnie…
Nie do końca. W zasadzie to nie.
Główna bohaterka została wykreowana na irytującą i nielogiczną, której ulubionymi zdaniami było powtarzanie, że nawaliła i niepotrzebnie się wtrącała. W zasadzie chcąc pomóc doprowadzała do coraz większego chaosu, a jej wtykanie nosa w nieswoje sprawy nikomu się nie przysłużyło. Każda jej próba rozmowy czy działania kończyła się katastrofą, przez co mogłam nabawić się kontuzji gałek ocznych od ich przewracania. Nie polubiłam jej ani trochę. Usiłowano mi wmówić, że jest bohaterką, mnie natomiast jawiła się jako słaba i bez charakteru. Zupełnie niecharyzmatyczna postać.
Nie czułam też napięcia ani lęku przed tytułowym mrokiem. W dodatku, co mnie boli najbardziej, nie poczułam klimatu przerażającej, mroźnej Antarktydy. A przecież to naprawdę wymarzone miejsce do stworzenia lektury, podczas której włosy będą stawały dęba. I to nie tylko z zimna.
Reszta bohaterów była nijaka, dość szablonowa, autorka nie przedstawiła nam ich za bardzo. A fakt, że Kate non stop wmawiała sobie, że jej nie lubią, (trudno się dziwić) był co najmniej irytujący. Bohaterka nawiązała trzy głębsze relacje. Zaprzyjaźniła się z Caro, a także poczuła coś na kształt pociągu do Drew i Arnego. No dobra, tylko… nie zauważyłam, kiedy przeskoczyła od jednego o drugiego. Wciąż powtarzała jaki ten pierwszy jest przystojny, (a ja chciałam walnąć ją w łeb i powiedzieć, że to nie jest w życiu najważniejsze) a później nagle „zakochała się” w Arne. Kiedy?! Czy ja przysnęłam podczas czytania? Wydawało mi się, że nie. Że przebrnęłam przez całość z przytomnym umysłem.
Zakończenie też mi pantofli z nóg nie zerwało. Nie czułam napięcia ostatecznej konfrontacji, sprawcę wytypowałam dość wcześnie, (UWAGA SPOILER autorka zapomniała o pewnej istotnej rzeczy… o motywie zabójcy. Tak, zgadza się, w sumie to go nie znamy) i tak naprawdę czytając końcówkę chciałam już tylko skończyć.
A mimo tego czuję wyrzuty sumienia, że tak narzekam na tę książkę. Bardzo chciałam, żeby się udała. Chciałam zanurzyć się w puszystym śniegu i brodzić z bohaterami po lodzie. Odczuwać niepokój, napięcie, lęk, przewracać strony z bijącym sercem. Nabawić się odmrożeń i wypieków ekscytacji zarazem. Chciałam niecierpliwie wyczekiwać rozwiązania, odkryć sprawcę w głośnym „WOW”. Nie było żadnego „wow”, niemniej olbrzymi plus za osadzenie akcji w tak niedostępnym miejscu.
A książkę odkładam na półkę. Gdyby ktoś chciał ją przeczytać, nie będę ani namawiać ani odradzać.