Ależ się to panu wszystko nie postykało, panie North. Wszystkie te rzeczy, które umieścił pan w powieści tak bardzo nie współgrają ze sobą, tak bardzo nie tworzą żadnej pisarskiej harmonii, że chyba już gorzej pod tym względem być nie mogło. Bo wiadomo, literacki misz-masz nie jest już dziś czymś zaskakującym, przenikanie się różnych punktów widzenia na to, co dzieje się w książkowym świecie czy polifonia narracji to już właściwie standard w literaturze popularnej, w anglosaskiej pewnie bardziej jeszcze niż gdzie indziej, ale zazwyczaj tenże misz-masz jakoś pasuje do siebie, jakoś daje taką ogólną harmonię. U pana nie dał jej w ogóle. Co więcej zaś mam wrażenie, że zwyczajnie stracił pan kontrolę nad powieściowym światem i to nie w taki dający fajny efekt (bo takie utracenie przez pisarza kontroli też jest przecież możliwe) sposób.
Mamy dwa punkty widzenia, policjantki i kogoś, kto w pana zamyśle miał chyba być everymanem, mamy dwa plany czasowe, ale nijak nie daje nam to czytelniczej satysfakcji. Przede wszystkim wszystko to jest bardzo "obok siebie", szalenie trudno nam z tego zrobić jedna historię. Co ciekawe te dwa momenty, w których najpierw mamy dane wydarzenie przedstawione z punktu widzenia jednej osoby a potem drugiej (scena na parkingu i sporo później ta druga, końcowa, na placu zabaw) właśnie tym bardziej ukazywały nam to nieskładanie się pańskiego tekstu. Często wyśmiewane powiedzenie "wyjątek potwierdza regułę" tu akurat w pełni znajduje swoją ilustrację - widzimy jakieś tam złożenie się akcji, moment, kiedy ta polifonia spełni wreszcie swoja rolę tak ja powinna ją spełniać od początku (oba są, trzeba przyznać, nie najgorsze) i tym bardziej przez to widzimy, jak bardzo nie było tego wcześniej i nie ma później.
Co ciekawe to nieskładanie się Northowskiego dziełka do kupy widać też w stylu powieści, w sposobie, w jaki jest ona napisana. Zaczynamy czytać i aż mamy się ochotę uśmiechnąć patrząc na to, jak bardzo pisarz sili się, by stworzyć atmosferę grozy, strachu, jakiegoś wszechogarniającego lęku dookoła głównego bohatera i dziwności kreowanego przez siebie świata. Notabene coś mnie w tamtym momencie mojej przygody z tą książką tchnęło, by sprawdzić moją recenzję poprzedniej powieści tego autora, "Szeptacza" i w tamtym swoim tekście właśnie zarzucałem pisarzowi brak napięcia od początku książki. Tak się pan moją opinią przejął, panie North, że tu postanowił pan dać z siebie wszystko? :D No, miło mi bardzo :D W każdym razie miałem wtedy, na początku lektury "W cieniu zła" w głowie jedną myśl - "tak to się napięcia nie buduje w dobrym thrillerze". Czasem minimalizm środków jest lepszym pomysłem, w każdym zaś razie jego częściowe wdrożenie, serio.
I ten mocny do przesady styl potem nagle znika, przechodząc w coś co pewnie najczęściej spotykamy w literaturze obyczajowej - idące jeden za drugim opisy spotkań, rozmów, kolejnych spotkań, barów, lasów, łażenia po strychu (a, zapomniałbym, tu też był taki moment, w którym autor chciał zakończyć wątek mocnym uderzeniem i też moim zdaniem nie wyszło) itd. Tak, autor czasem dorzuca tu te grozotwrcze elementy - zwykle jednak z o wiele większym niż wcześniej wyczuciem, trzeba przyznać - ale generalnie klimat mocno zmienia się właśnie na obyczajówkę. Czyli - kolejne niezłożenie się, tylko w innej niż pisałem przed chwilą sferze procesu twórczego.
Tak jak jestem bardzo krytyczny wobec tej książki, tak jedna rzecz się tu moim zdaniem nie udała szczególnie. To, co miało być tym głównym, najważniejszym, powieściowym megatwistem, to, wokół czego - z lekką tylko przesadą mówiąc - cały tekst jest zbudowany. To wydarzenie nieco po połowie akcji, które miało totalnie zmienić naszą percepcję całej tej opowieści. Tak, chodzi mi o ten moment, w którym Paul na kogoś czeka a przychodzi ktoś inny z pewną wiadomością (urok starania się, byście mi znów recenzji nie zaznaczyli jako spoilerowej - muszę tak pisać :D ). To, co miało nami wstrząsnąć i sprawić, że będziemy szczęki podnosić z podłóg jest po prostu jeszcze jedną powieściową informacją, jeszcze jedną rzeczą, którą musimy zapamiętać z tego, co się tu dzieje. Jeżeli w ogóle na nas działa, to raczej na zasadzie "jest dziwnie" i "oszukał nas" - ale, to podkreślam szczególnie mocno, jeśli działa, to tylko przez moment.
Obok tych wszystkich rzeczy, które się w tekście nie udały - od tej ogólnej nieposkładaności, rzucającej przecież cień na całą powieść, poczynając - jest też sporo spraw które się tak "na wpół udały", które są zrobione dobrze tylko po części. Sam wątek świadomych snów zaciekawia i niektóre techniki są w interesujący sposób opisane, ale tu mamy wrażenie, że zagadnienie to zostało tylko liźnięte, chcielibyśmy, by autor je jakoś pogłębił. To samo tyczy stosunku naszej prowadzącej śledztwo policjantki do swojego ojca, policjanta - profesjonalisty i, pomyślanego chyba jako znacznie ważniejszy niż w końcu jest, wątku naśladowców tragicznych wydarzeń sprzed lat. O to wszystko, co miało największy potencjał w powieści tylko pan się otarł, panie North, przykro mi, ale taka jest prawda. Już nieco więcej miejsca dostaje motyw wyobcowanych dzieciaków w szkole. Wzmocnienie tempa akcji pod koniec w porządku, ale pojawia się zbyt nagle, w ogóle samo to ściśle pojęte zakończenie powieści jest w dużym stopniu znikąd.
Dla jasności - wracanie do tej powieści nie było żadną mordęgą, czyta się szybko i gładko. Ale to jeszcze nie wystarczy, by było dobrze.
PS: Ciekaw jestem bardzo, kto przetłumaczył, a właściwie napisał na nowo polski tytuł powieści, która oryginalnie zatytułowana była "The Shadow Friend". Jakiś redaktor, który piętnaście razy z rzędu nie dostał nagrody Kicz Roku przyznawanej przez Polskie Towarzystwo Miłośników Kiczu i postanowił, że teraz to już na pewno musi ją wygrać? :) No, to chyba jedyne wyjaśnienie.