Po swoim zeszłorocznym (praktycznie równo rok temu miałam tę... przyjemność) spotkaniu z powieścią Natalii Sońskiej "Uwierz w miłość, Calineczko" obiecałam sobie, że przeczytam jeszcze coś, co wyszło spod jej pióra, ponieważ zafrapowała mnie ilość wypijanego przez bohaterów alkoholu (dosłownie miałam czasem wrażenie, że czytam o bohaterach "Pod Mocnym Aniołem", co nie jest, jak mniemam, doznaniem typowym dla czytelników/-czek uroczych powieści świątecznych) i zapragnęłam sprawdzić, czy jest to standardowe zjawisko w dziełach autorki, czy tylko w ten sposób chciała, no nie wiem, oddać koloryt Podhala, czy może przez przypadek jej tak wyszło.
I przyznać muszę, że alkoholu w "Garści pierników" jest mniej (chociaż, owszem, sceny, w których któryś z bohaterów wchodzi do domu i natychmiast kieruje się do barku, bo miał taki ciężki dzień i musi się wyluzować są obecne, i to więcej niż jedna), poza tym jednak wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce" tutaj znalazły swoje potwierdzenie.
No to przejdźmy do, że tak to ujmę, ad remu.
Hania, młoda i ambitna redaktorka w modowym piśmie „Pearl” skupia się na rozwoju kariery. Nie dba o miłość, wstrętna jest jej idea małżeństwa, a nawet posiadanie partnera, wchodzi wyłącznie w związki bardzo krótkotrwałe, bywa, że jednonocne, żeby nie ryzykować utknięcia w sytuacji, gdy coś stanie jej na drodze do wymarzonej kariery. Zwłaszcza, że ostatni związek przypłaciła morzem wylanych łez.
Ale, OCZYWIŚCIE, wszystko do czasu. Pomysł, by zamienić się obowiązkami z koleżanką z redakcji, doprowadza do niespodziewanego spotkania. Hania poznaje Wiktora, przystojnego i pewnego siebie szefa dużej firmy marketingowej. Ich relacja bardzo szybko staje się więcej niż służbowa. A w dodatku w życiu Hani zaczyna mieszać Marek, jej były chłopak, i jego żona, obecnie szefowa Hani, naczelna redaktorka "Pearl".
Cóż.
Przypomnę/zaznaczę może, że nadal nie lubię powieści świątecznych (a po tej to już nie lubię ich tak na maksymalnego maksa normalnie), nie lubię ich dlatego, że - pozwolę sobie zacytować samą siebie - "są do bólu przewidywalne, jak zresztą większość (o ile nie wszystkie) romanse, a w dodatku podlane nieznośną ilością świątecznego lukru, i to ten lukier właśnie mnie dobija".
I powiem jedno, jeśli rok temu dobijał mnie lukier, to w tym nie mam słów, by opisać swoje doznania. Czytając o Wigilii w rodzinnym domu Hani czułam się, jakby mi robiono krzywą cukrową, podwójną. Kto miał, rozumie moje doznania, kto nie miał, niech przyjmie wyrazy szczerej zazdrości. W dodatku to był opis, no, wiecie, Wigilii. Znakomita większość, o ile nie wszyscy Polacy wiedzą, jak taka tradycyjna Wigilia wygląda, nawet biorąc poprawkę na różnice regionalne. A tu mieliśmy opis tak szczegółowy, jakby sporządzał go Bronisław Malinowski, z uwagą pochylający się nad jakimś egzotycznym dla nas ludem, i precyzyjnie notujący zwyczaje, żeby nic nie umknęło analizującym jego opisy etnografom. Tu mamy choineczkę, choineczka jest po to. A tu pusty talerz, pusty talerz dlatego, że. Dwanaście potraw, a to oznacza. Kolędy śpiewamy, gdyż albowiem. Pasterka, nie ma opcji, żeby nie iść na pasterkę, no bo przecież. I wszystko utopione w polewie cukrowej, lukrze i posypane brokatem, różowiusim jak pupcia jednorożca.
Opis Wielkiego Finału zagryzałam ogórkiem kiszonym, co polecam wszystkim planującym lekturę. Inaczej można się zasłodzić na amen, a tego byśmy nie chcieli.
Poza tym w mocy pozostają wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce".
Przewidywalność akcji na najwyższym poziomie, w dodatku wyczuwam wcale nie tak subtelną inspirację Grey'em, nie chce mi się sprawdzać dat powstania obu utworów, ale jeśli to przypadkowa zbieżność to najwyraźniej obie panie użyły jakiegoś dostępnego autorkom romansów szablonu. No bo mamy tu i początkującą redaktorkę z ambicją zostania dziennikarką, która zamienia się z koleżanką i przez przypadek udaje się przeprowadzić wywiad z niejakim Wiktorem, i rzeczonego Wiktora, bogatego, energicznego, przystojnego właściciela firmy mieszczącej się w drapaczu chmur pełnym szkła i metaloplastyki, który to Wiktor jest oczywiście kawałem chamiszcza i bucem, i denerwuje naszą Hanię jak oddycha w jej obecności, ale my już wiemy, jak to się skończy i nie damy się nabrać.
Postacie napisane tak sztampowo, że zęby bolą. Hania ma być temperamentna i łatwo wybuchająca gniewem, o czym autorka sobie przypomina co jakiś czas i nasza Hania, która sobie przez parę stron spokojnie mówiła, chodziła i wychylała kielicha nagle zaczyna wrzeszczeć i rzucać obelgami, cholera (pardon) wie czemu. Z Wiktorem przeprowadza normalną rozmowę, po czym wychodzi w pokoju i rozmyśla, jaki to z niego cham i prostak, i cham jeszcze, o! I prostak! I jak on tak mógł, i jak ona go nie znosi, no tak nie znosi, że wręcz nienawidzi!!!, gdyż autorce się przypomniało, że zanim bohaterowie padną sobie w objęcia muszą się przecież nie cierpieć. Konkurent do serca, Marek, opisywany (przez Hanię) jako mężczyzna wspaniały i nieskazitelny moralnie, dosłownie kilka stron dalej okazuje się oszalałym stalkerem i psycholem, zadręczającym naszą bohaterkę i lekce sobie ważącym więzy małżeńskie. I tylko czytelnik pozostaje z takim " Aaaaleee... zali wżdy?" na ustach.
Książka jeszcze bardziej przypomina wypracowanie szkolne, niż "Calineczka", podobno to debiut autorki, może dlatego. Nie sprawdzałam, ile lat miała Natalia Sońska w chwili debiutu, ale tylko bardzo młodym (wręcz gimnazjalnym) wiekiem tłumaczyć można ten wyraźny wysiłek, by utworzyć "literackie", a nie jakieś tam zwyczajne zdania ("Jednym tchem wyszeptała przyjaciółce wszystko, co wiedziała, bo była pewna, że dziewczyna będzie tym bardzo podekscytowana"), niekiedy wywołujące niezamierzony efekt komiczny ( "Każde z nich zatrzymało wzrok w jakimś martwym punkcie, który na tę chwilę stanowił ich spokojną przystań").
Młodym (bardzo) wiekiem (i brakiem dobrej redakcji) można też tłumaczyć błędy językowe i składniowe ("Komórka Hani zniknęła ze stolika, gdzie była pozostawiona. Wstała i zaspana weszła o kuchni, z której dobiegał głos dziewczyny". "Hania zostawiła więc ojca na czatach, który korzystając z wolnego czasu wdał się w dyskusję z owym handlarzem". "Gdy drzwi windy wreszcie się rozsunęły, oparty o jedną ze ścian stał Marek"), kompletnie nie pasujące do stylu całości słownictwo ("z powalającą gracją stanął po drugiej stronie masywnego biurka", przy czym określenie "powalający" występuje w powieści jeszcze raz) oraz nieumiejętne opisy ("Dziękuję, ale niepotrzebnie się fatygowałeś - Hania chciała jak najserdeczniej podziękować mu za troskę", cóż, Haniu - oraz autorko - jeśli tak chciałaś za cokolwiek najserdeczniej podziękować, to wiedz, że nie wyszło).
Powieść roi się od rozkosznie opkowych elementów, typowych dla bardzo młodych osób, które bardziej "wyobrażają sobie", niż "wiedzą" (Hania chce na szybko przygotować coś prostego na kolację z tego, co ma w lodówce, a podobno nie ma wiele, po czym decyduje się na "tartę z łososiem, suszonymi pomidorami, twarożkiem i rukolą". Hania umawia się z Wiktorem na mieście "bo w jego domu panował taki chaos, że nie sposób było porozmawiać", przy czym rozdział wcześniej mieliśmy opis tego "chaosu" w postaci śpiącego na piętrze sześciomiesięcznego niemowlęcia i pięcioletniego chłopczyka, grającego w wyścigi na komputerze, którego to chłopczyka Hania przez dłuższą chwilę w ogóle nie zauważyła w wykwintnym, elegancko umeblowanym, obszernym i luksusowym, choć gustownym wnętrzu).
Już nie będę się znęcać dodatkowo nad wiarygodnością fabuły oraz opisanych przez autorkę związków międzyludzkich (zdeklarowana singielka, która w ciągu trzech tygodni przechodzi płynnie - no, chyba, że autorce akurat się przypomni, że Hania ma temperamencik i każe bohaterce wrzasnąć raz czy dwa - od "żadnych facetów, kariera is the best, mam plan, by stać się Prawdziwą Dziennikarką" do "pobierzmy się, adoptuję twoje dzieci", bez wahania, bez cienia refleksji, plus wszyscy wszystkich kochają, rodzice Hani Wiktora, rodzice Wiktora Hanię, Hania dzieci, dzieci Hanię, zero "czy jesteś pewna, córeczko?", "czy na pewno wiesz, co robisz, synu, pomyślałeś o dzieciach?", zero zgrzytów, zero dystansu), dodam tylko, że w porównaniu z "Calineczką" mamy mniej lejącego się alkoholu, mniej "uśmiechania się pod nosem" (byłam wredną żmiją i liczyłam, ile razy pojawi się w utworze ta ukochana przez autorkę fraza - pojawiła się trzynaście razy, gdyby ktoś był ciekaw), za to więcej "roześmiań się perliście", jedną gwiazdkę dodaję dlatego, że to debiut, ale nie polecam nikomu, nawet wielbicielkom gatunku, bo może to i da się szybko przeczytać, ale napisane jest niezręcznie, pomimo natłoku wydarzeń - częściowo zupełnie zbędnych - nudno, i nade wszystko SŁODKO taką ilością słodyczy, której zdrowy organizm przyswoić bez uszczerbku nie jest w stanie.
W ramach konwencji można bez wątpienia i bez szczególnych starań, jak sądzę, znaleźć o wiele lepsze pozycje.