Kiedy sięgałam po Cała szkoła mówi o mnie Michelle Quach, miałam naprawdę spore oczekiwania. Zachęcił mnie opis – buntownicza, inteligentna dziewczyna z ambicjami politycznymi rozpoczyna własną „małą rewolucję” w szkolnych murach. Brzmi świeżo, inspirująco, a do tego z potencjałem na silny, feministyczny głos w literaturze młodzieżowej. I wiesz co? Rzeczywiście, w tej historii są ciekawe momenty i wartościowe przesłania. Ale mimo to – czegoś mi zabrakło. Miejscami było trochę zbyt „na siłę”, zbyt powierzchownie i odrobinę… sztucznie.
Główna bohaterka, Eliza Quan, jest zdeterminowaną, błyskotliwą uczennicą ostatniego roku liceum, która marzy o zostaniu redaktorką naczelną szkolnej gazety. Jest jedną z najlepszych, najbardziej zaangażowanych osób w redakcji, więc – teoretycznie – wybór powinien być oczywisty. Ale nie jest. Zamiast niej zostaje wybrany Len – chłopak, który ma charyzmę i lubi mówić rzeczy, które ludzie chcą usłyszeć. A Eliza, rozczarowana i wściekła, pisze felieton, który szybko staje się viralem i rozpoczyna szkolną debatę o seksizmie, uprzedzeniach i równości płci.
Świetny pomysł, trochę mniej świetne wykonanie
Sama idea książki bardzo mi się podobała – bo temat seksizmu, także tego codziennego, ukrytego, jest niezwykle ważny. Szczególnie w środowisku szkolnym, gdzie wiele młodych dziewczyn już na starcie czuje się mniej ważnych, mniej słyszanych. Michelle Quach podejmuje temat z dużą świadomością, bez infantylizacji. I za to duży plus. Ale… no właśnie. Problem tkwi trochę w tym, jak ta historia została poprowadzona.
Miejscami miałam wrażenie, że autorka bardziej „opowiada” o feminizmie niż go pokazuje. Zamiast naturalnego rozwoju wydarzeń i pogłębiania tematów przez fabułę, dostajemy sporo dialogów i refleksji, które brzmią raczej jak esej czy post na blogu. Czułam się trochę tak, jakby ktoś chciał mnie czegoś nauczyć, zamiast pozwolić mi to poczuć. A przecież siła literatury polega na tym, że może mówić o ważnych sprawach nie wprost – przez emocje, decyzje bohaterów, konflikty.
Eliza – mocna, ale trudna do polubienia
Eliza to postać pełna sprzeczności. Z jednej strony naprawdę ją podziwiam – jest ambitna, konsekwentna, nie boi się wyrażać swoich poglądów. Ale z drugiej – trudno mi było ją polubić. Jest bardzo zamknięta w sobie, często chłodna i surowa wobec innych, nie potrafi przyjmować krytyki i czasem działa tak, jakby wiedziała wszystko najlepiej. Jasne, rozumiem, że to część jej charakteru – zresztą to typowe dla osób, które przez całe życie muszą coś udowadniać. Ale w pewnym momencie miałam wrażenie, że Eliza zamienia się w głos ideologii, a nie w żywą, pełnowymiarową postać.
Zabrakło mi u niej odrobiny ciepła, słabości, zawahania. Czegoś, co sprawiłoby, że byłaby bardziej ludzka, bardziej autentyczna. Bo choć jej postawa jest inspirująca, to emocjonalnie – trudno było mi się z nią zżyć.
Wątek romantyczny – trochę jak z innej bajki
W książce pojawia się także wątek romantyczny, który – przynajmniej dla mnie – był zbędny. Len, czyli chłopak, który „zabrał” Elizie stanowisko redaktora, z czasem staje się jej partnerem w czymś więcej niż tylko debacie. I choć chemia między nimi momentami była wyczuwalna, to ogólnie ich relacja wydawała mi się naciągana. Nie do końca uwierzyłam w tę nagłą zmianę nastawienia – ani u Elizy, ani u Lena. Zwłaszcza że wcześniej przedstawiono ich jako zupełnie różne osoby, z całkiem innymi wartościami i stylami bycia.
Wolałabym, żeby autorka skupiła się bardziej na przyjaźniach, relacjach rodzinnych, na wewnętrznej przemianie Elizy – zamiast wrzucać trochę sztucznie wyglądający romans, który niewiele wnosi do głównego tematu.
Styl pisania i tempo akcji
Michelle Quach pisze sprawnie i lekko – książkę czyta się szybko i przyjemnie. Język jest nowoczesny, dostosowany do nastoletnich odbiorców, a dialogi brzmią wiarygodnie (choć niektóre wypowiedzi były zbyt… „wygładzone”). Tempo historii jest dość równe, choć w środku książki miałam momenty znużenia – jakby wszystko utknęło w miejscu, a akcja zaczęła kręcić się w kółko.
Zakończenie z kolei wydaje się zbyt szybkie, jakby autorka próbowała pozamykać wszystkie wątki w kilku rozdziałach. Brakowało mi emocjonalnego „domknięcia” niektórych tematów – zwłaszcza relacji Elizy z jej przyjaciółmi, z rodziną, ze sobą samą.
Reprezentacja i różnorodność – tu duży plus
To, co bardzo mi się podobało, to różnorodność postaci. Eliza jest Amerykanką wietnamskiego pochodzenia, a jej tożsamość kulturowa nie jest tłem – to ważna część jej życia, postrzegania siebie i relacji z rodziną. Podoba mi się, że autorka nie zrobiła z tego głównego tematu, ale też go nie zignorowała. To pokazuje, że można mówić o tożsamości etnicznej w sposób naturalny i nienachalny.
Podobnie jest z innymi postaciami – są różne pod względem pochodzenia, orientacji, charakteru. I to naprawdę dobrze działa – daje czytelnikom poczucie, że „mogę tu zobaczyć siebie”.
Podsumowując…
Cała szkoła mówi o mnie to książka, która miała ogromny potencjał. Porusza ważne tematy: równość płci, aktywizm, tożsamość kulturową, odwagę mówienia głośno o tym, co niewygodne. I choć momentami naprawdę mnie wciągała, to niektóre elementy sprawiły, że nie mogłam jej pokochać tak bardzo, jak bym chciała.
Nie zniechęcam do lektury – wręcz przeciwnie, uważam, że to wartościowa książka, szczególnie dla młodych dziewczyn, które dopiero zaczynają myśleć o swojej pozycji w świecie. Ale warto podejść do niej z lekkim dystansem, nie spodziewając się arcydzieła. To bardziej dobra książka z przesłaniem niż poruszająca historia, która zostaje z Tobą na długo.