Ja, zagorzała antyfanka fantastyki, postanowiłam sięgnąć po książkę z tej nieoswojonej dotąd kategorii. Podchodziłam do niej bardzo ostrożnie i powoli jak do dzikiego zwierza. Najpierw obejrzałam okładkę, przeczytałam informacje na skrzydełkach, przekartkowałam i w końcu zaczęłam czytać pierwszą stronę. I tak z każdą kolejną wsiąkałam w ten bajkowy świat coraz głębiej i mocniej, aż utknęłam w nim na wiele godzin.
„Namiestniczka” to nie tylko mój debiut, to również debiut autorki – Wiery Szkolnikowej – Rosjanki mieszkającej w Kanadzie. Szkolnikowa poza zamiłowaniem do fantastyki i gier RPG, wychowuje również trójkę synów, którym tylko pozazdrościć mamy z taką wyobraźnią. No i oczywiście w przerwach, na moje szczęście, pracuje nad kolejną książką.
Gdyż „Namiestniczka” to dopiero pierwsza część trylogii o władczyni Suremu, z czego jestem niezmiernie zadowolona, bo właśnie Enrissa stała się moją ulubioną bohaterką – twarda, nieugięta, mądra, a zarazem niezwykle piękna kobieta. Moją sympatię zdobyła sobie tym, że nie jest jednobarwna i ma niejedno oblicze. Kobieta to kobieta i choćby nie wiem jak była silna, ma w sobie odrobinę właściwej tylko nam, kobietom, wrażliwości. Właśnie dzięki temu wydawała mi się bardziej ludzka i bliska - tak, jak zwykłe śmiertelniczki, pragnęła być kochaną, pożądaną i pragnęła mieć dziecko z mężczyzną, którego wybrała. Niestety, tytuły zobowiązują i absorbują uwagę oraz zaangażowanie w sprawy całkiem innej natury. Enrissa, choć była władczynią, musiała cały czas walką, sprytem i przebiegłością walczyć o utrzymanie swojej pozycji. Właściwie cała fabuła to skomplikowana walka o to, co pragną osiągnąć bohaterowie. Czy jednak przed przepowiednią najwyższych da się uciec? Czy można przechytrzyć samych bogów?
Szkolnikowa nie tylko postać Enrissy przedstawiła tak dokładnie. Właściwie każdy nowy bohater (a było ich wielu) został ukazany tak, że czułam jakbym poznała go osobiście, patrzyła mu w oczy, a nawet zamieniła z nim kilka słów. To wielka zaleta stworzyć tak dokładne i wiarygodne, a zarazem złożone kreacje psychologiczne. Podobało mi się jak zmieniały się moje odczucia dotyczące bohaterów, bo u Szkolnikowej jak w życiu - nikt nie jest tylko zły albo tylko dobry. W zależności od okoliczności, od poziomu emocji i zaangażowania bohaterowie zaskakiwali lub rozczarowywali.
Nie pokuszę się o streszczenie fabuły, bo zajęłoby to kilka stron, a i tak nie wiem czy ktoś zrozumiałby, co chciałam przekazać. Myślę, że nie da się zrobić tego nawet pobieżnie, nie zdradzając szczegółów, a że nie chcę psuć zabawy z lektury, pozostanę przy tej garstce wiadomości.
Nie od razu jednak byłam pozytywnie nastawiona do natłoku nowych informacji i do pewnego momentu miałam mieszane odczucia. Przygniotła mnie mnogość wątków, bohaterów i wydarzeń. Nie mogłam się zorientować kto jest kim, gdzie i dlaczego. Jednak już po lekturze wnioskuję, że był to zabieg celowy. Bo wraz z koleją przewróconą stroną nastawała coraz większa jasność i oczywistość. Liczby i jakości intryg, którymi uraczyła nas autorka, nie powstydziłaby się żadna telenowela brazylijska – i nie widzę w tym nic złego, a wręcz odwrotnie. Dzięki temu nie mogłam oderwać się od książki podobnie jak moja babcia od ekranu telewizora.
„Namiestniczka” to pewnego rodzaju baśń dla dorosłych. Nie brakuje w niej elfów, wiedźm i czarów, co wprowadza tajemniczą aurę do wątków o charakterze historycznym. Jednak nie wiadomo czy jak w bajce zwycięży dobro, bo przed nami jeszcze dwie księgi - mam nadzieję, że równie dobre ja pierwsza, a nawet i lepsze.
Nie spodziewałam się, że ta książka przypadnie mi do gustu. Raczej wyobrażałam sobie, że będę na niej „wieszać psy” i tylko utwierdzę się w przekonaniu, że fantastyka to nie moja bajka. A jednak jest inaczej i wiem, że moja przygoda z fantastyką na tym się nie skończy.
Być może „Namiestniczka” jest schematyczna i przewidywalna, ale ja nie znam tych schematów, więc byłam mile zaskoczona. Jednak warto przekonać się na własnej skórze czy świat Imperium Anryjskiego pochłonie Was tak samo mocno, jak mnie.