„Io – nowe równanie” to kontynuacja „Powrotów w tonacji sci-fi” – od wydarzeń pokazanych w pierwszej części minęło 30 lat. Ania nie jest już małą dziewczynką, a dorosłą kobietą, wykształconą i wyjątkowo dobrą w swojej pracy geolog. Jednak jej największą pasją pozostaje kosmos. W końcu gdy ma się ojca astronautę… Szczególną miłością obdarza jeden z księżyców Jowisza, piękny, pomarańczowy Io. I niedługo będzie mogła go zobaczyć na własne oczy, gdyż NASA wybrała ją do misji badawczej. Nic jednak nie pójdzie zgodnie z planem…
Anna ma dołączyć do załogi lecącej na Io i Europę. Badacze szukają tam wody, zalążków życia i źródeł energii. Mają zadecydować, czy można wykorzystać księżyce jako bazę dla dalszych wypraw w kosmos. Tymczasem jednak kosmos po raz kolejny postanawia przypomnieć ludzkości, gdzie jest jej miejsce – dziwaczne zjawisko, pole grawitacyjne w kształcie pierścienia, pojawia się niespodziewanie i emituje impuls, który uszkadza łączność na ziemi i powoduje komunikacyjny chaos. W tej sytuacji cele misji zostają przedefiniowane.
W „Io” znajdziemy po trochu wszystkiego – mamy ludzkość próbującą zasiedlić obce planety, mamy niewytłumaczone zjawiska kosmiczne, które zagrażają Ziemi, mamy misję ratunkową i statki pozbawione zasilania, mamy szalonego astronautę niebezpiecznego dla reszty załogi i Boorjan, rasę istot, które zamieszkują razem z ludźmi Ziemię, ale o których wiedzą tylko nieliczni. Podobnie jak w pierwszej części to nagromadzenie elementów jest trochę za duże, przez co niektóre wątki, jak chociażby napad szaleństwa, są przedstawione pokrótce. Tak samo trochę zbyt skrótowe wydaje mi się zakończenie.
Książka opiera się w większości na dialogach, a te niestety autorowi nie wychodzą dobrze. Być może chodziło o to, że astronauci próbują odreagować stres, a może o to, że nawiązują się między nimi przyjaźnie, w praktyce jednak otrzymujemy urocze przekomarzanie się, które jest co prawda urocze, ale do niczego nie prowadzi. Bohaterowie a to przerzucają się żarcikami, a to krygują jak nastolatki, ani to jednak ciekawe, ani zabawne, ani do fabuły nic nie wnosi. Sytuacji nie polepsza Ania, która ma zwyczaj na wszystkich krzyczeć (Powiedz mi! Teraz! Już! Ja chcę!) i zachowywać się jak rozpuszczona pięciolatka (Jak Robert nie leci, to ja też nie lecę! Jak nie mogę zabrać książki, to nie lecę! Co z tego, że to niebezpieczne, ja chcę!).
Dlatego bywały momenty, gdy lektura zaczynała mnie zwyczajnie irytować. Powieści brakuje równowagi pomiędzy główną – poważną historią sci-fi – a wszystkimi rozluźniaczami. Połowę dialogów można by spokojnie wyciąć bez straty dla fabuły, zwłaszcza że tam, gdzie autor stosuje opisy i trzecioosobową narrację jest znacznie, znacznie lepiej.
Nie zaszkodziłaby też dodatkowa korekta. Tu i tam brakuje kropki albo zdarza się literówka. Gorzej jednak, gdy Holender z jakiegoś powodu zostaje nazwany Hindusem, a NASA zamienia się miejscami z NATO. Pochwalić trzeba za to okładkę – zresztą cała trylogia Kiełbiewskiego ma dobre okładki, co się przy self-publishingu rzadko zdarza.
„Io – nowe równanie” to wszystkie dobrze znane elementy z kanonu podróży w kosmos plus trochę inwencji własnej autora. W sumie jest to książka całkiem niezła, szkoda tylko, że zabita nieciekawymi postaciami i słabymi dialogami.
Opowieść ma jednak swoją kontynuację – powieść „Stef”. I mimo wszystko zabieram się za jej lekturę.