Ej, czy Wam też ta powieść wydała się jakaś taka bardzo wyraźnie podzielona? Mamy pierwszy etap fabuły, potem drugi, trzeci, czwarty, łączą się one oczywiście w jakąś tam historię, ale ten podział rzuca się tu w oczy naprawdę bardziej niż w większości książek. Jest to tym dziwniejsze przy pierwszoosobowej narracji, która występuje tu w większej części tekstu, kiedy od początku do końca widzimy świat oczami jednej z postaci. I teraz pytanie brzmi - czy Coben usiłował coś tym wyodrębnieniem działów swego dziełka przykryć? Z początku wydawało mi się, że tak, i że idzie tu o pewne takie zamulenie narracji, widoczne pod koniec pierwszego etapu - czyli niedługo przed tym, gdy dość wyraźnie zaczęła się zmieniać życiowa sytuacja głównego bohatera. Jednak nie, owo zamulanie, spadek przejrzystości sposobu, w jaki to jest napisane, nie było aż tak poważne i dość szybko znikło. Pozostaje więc uznać, że chodziło o odwrócenie uwagi czytelnika od czegoś innego. Mianowicie od samej fabuły, od jej totalnej, absolutnej wręcz miałkości.
Tak, tak, jak mówi się nierzadko przecież, że podstawowa wada Cobenowego pisarstwa polega na tym, że jego fabułki zapomina się trzy minuty po odłożeniu książki, jest wręcz stała śpiewka krytyków tego pisarza, tak może nigdy wcześniej nie było to aż tak pewne. To aż paradoksalne, bo tu jest potencjalnie olbrzymi ładunek emocjonalny, relacja ojca z synem, pobyt w więzieniu i to, co robi ono z ludzką psyche itd. W dodatku autor dorzuca nam śmiało coraz to nowe atrakcje, mamy nowo wprowadzoną parę agentów (i ja ich o dziwo kupuję, wrócę jeszcze do tego tematu), aż dwie wrogie naszym protagonistom grupy mafijnopodobne, dylematy strażników więziennych, dziennikarkę, która przegięła w pogoni za sensacją i teraz płaci za to cenę (swoją drogą dziwnie stępiony wątek na tle reszty) i wiele innych rzeczy. I to wszystko tak totalnie przez nas przelatuje, że szok. Jesteśmy nawet nie obok tego - bo jakoś tam wciągamy się w tę fabułę, nie jest na pewno tak, że czytamy żeby doczytać, czy że idzie nam to wolno - tylko jesteśmy przez to całkowicie nieporuszeni.
Gdzieś swoją drogą znika też charakterystyczna Cobenowa ironia, narrator-główny bohater sięga po nią może trzy-cztery razy w ciągu całej powieści. Wiadomo, że ta jego traumatyczna sytuacja grała przeciw jej użyciu, ale to mocno zaskakujące u tego akurat pisarza. Jak najbardziej mamy za to obserwacje społeczno-obyczajowe, podane lekko, po Cobenowemu lekko, tak bardzo po Cobenowemu lekko, że już chyba bardziej nie można było. Cóż, może dla równowagi :D I, cóż, też przeze mnie przeleciały, a przecież nie zawsze tak bywało.
Tak w ogóle, to przypomnijcie mi - czy Hester Crimstein stała już wcześniej na czele jakiejś tajnej organizacji, mającej najwyraźniej na celu ciche wymierzanie sprawiedliwości? Bo mi się wydaje, że była po prostu bardzo sprawną prawniczką i tyle, a tu nagle ma wokół siebie pomocników i spore środki, które angażuje do pomocy dla kogoś, kto nie jest jakiś bardzo zamożny, by mógł za to zapłacić. Za to, jak już wzmiankowałem, polubiłem parkę agentów, których poznaliśmy w tym tomie. Są zabawni, profesjonalni, ich metody do mnie przemawiają. Niby tak charakterystyczni, że to aż boli, ale pisarzowi udało się uniknąć jawnej przesady. Za to plusik. Choć końcówka wątku z nimi - tak, tak, przeleciała przeze mnie.
Dla jasności - to wciąż jest Coben. Wciąż było to jakoś tam wymyślone i przeczytane, niektóre sceny robiły wrażenie. No, tylko, że było to jakieś takie... Czy ktokolwiek ma wątpliwości, że nikt tego nie będzie pamiętał? Tak samej intrygi, jak i sposobu w jaki to napisano?
PS: Ciekawe, co chciał przykryć polski wydawca na nowo pisząc tytuł powieści, za czym nie przemawiały dokładnie żadne argumenty?