Powieści grozy są dla mnie czymś niezwykle atrakcyjnym i jeśli na rynku pojawia się pozycja, która należy do tego właśnie gatunku - kwestią czasu jest to, że ją przeczytam. Kiedy zobaczyłam w zapowiedziach, że będzie wychodzić horror spod pióra polskiego pisarza – nie mogłam pozostać obojętna. Jednak czy książka ta zasługuje na uwagę, czy jednak niekoniecznie?
Niedaleko mazurskiego lasu zaczynają osiedlać się kolejni ludzie. Ich spokój jest jednak coraz częściej zakłócany przez wilki, które wyją nocami do księżyca. Ponadto, coś zaczyna bestialsko mordować kolejnych mieszkańców... Mało interesuje ten fakt Ingę, córkę najważniejszego człowieka w państwie. Wraz z przyjaciółmi postanawia uczcić dzień wagarowicza i udać się nad jezioro Śniardwy. Nie wie jednak, że będzie to wyjazd pełen strachu i niepewności...
Jak zawsze, zacznę od tego, co uważam na temat bohaterów. Jednak muszę tu podkreślić fakt, iż tych postaci było tutaj tak dużo, że nie do końca potrafię określić, które były postaciami pierwszo-, a które drugoplanowymi. No ale! Pragnę opowiedzieć kilka słów na temat Ingi, czyli córki tego wysoko postawionego człowieka, który pełni rolę głowy państwa. Otóż ta bohaterka od początku zraziła mnie do siebie swoim podejściem. Specjalnie grała przed swoim ojcem niewiniątko i taką, dla której praca taty jest najważniejsza. Wiadomo, że skoro miała tak duże poparcie swojego ojca, to i nie mógł on dopuścić do tego, żeby jego księżniczka cierpiała. Przepraszam, nie chcę brzmieć zawistnie, ale wyglądało to dla mnie właśnie tak, jakby ona podlizując się, liczyła na same korzyści dla samej siebie. Nie przepadam za takimi ludźmi, więc nie dziwne, że i ta bohaterka nie zdobyła mojej sympatii.
O znajomych Ingi mogę napisać niewiele, ponieważ nie wryli mi się oni w pamięć. Byli, bo byli, ale czy to coś zmienia? Dla mnie niekoniecznie, choć gdyby nie ich obecność, to zabrakłoby tutaj tego klimatu. Chciałabym jednak wspomnieć jednym słowem o kobiecie, która wynalazła pewne serum... Otóż ta postać wzbudziła we mnie strach, ale i podziw. Wymyśliła coś tak genialnego i strasznego jednocześnie, że czapki z głów.
Kiedy byłam już po kilkudziesięciu stronach tej książki, uznałam, że autor zrobił coś, co niekoniecznie wyszło mu na dobre. Na samym początku zostałam zarzucona dużą liczbą nowych postaci, przez co niekoniecznie mogłam zapamiętać każdą z nich. Lubię, jak jest dużo bohaterów, jednak nie przepadam za tym, by mnie nimi wszystkimi zarzucać na jeden raz. Z upływem kolejnych stron dowiedziałam się, dlaczego autor tak postąpił i no cóż. Muszę zwrócić mu honor, bo ten zabieg jest zrozumiały.
Nie można odmówić tej powieści klimatu, który towarzyszył mi przez cały czas, jaki poświęciłam na lekturę. Napięcie i strach, że coś czai się tuż za rogiem, były obezwładniające i no cóż, sama czułam ciarki na plecach. Mazurskie jezioro, mnóstwo ofiar, pani naukowiec i stworzenie, które nie wiadomo czym i skąd pochodzi. Czy to nie brzmi wystarczająco przerażająco?
Robert Ziębiński ma niewątpliwy talent, jeśli chodzi o tworzenie wcześniej wspomnianego klimatu, a także, jeśli chodzi o przedstawienie wymyślonej przez siebie historii. Zrobił to bardzo obrazowo, dzięki czemu nie miałam problemu, by wyobrazić sobie ciemny i straszny las... Na szczęście mogłam spać w nocy, więc nie mogę obwinić autora o swoją ewentualną bezsenność. Ponadto Dzień wagarowicza czyta się bardzo szybko i przyjemnie.
Jeżeli lubicie powieści z wątkiem grozy, to koniecznie musicie sięgnąć po tę pozycję. Polecam Wam ją czytać zwłaszcza późnym wieczorem – doznania podczas lektury będą jeszcze silniejsze. 😉