Lektura niektórych kontynuacji pozornie zamkniętych cykli skłania mnie do zastanowienia (po raz kolejny), czy warto dopisywać ciągi dalsze i – przede wszystkim – czy warto takim kontynuacjom poświęcać czas. Choć rozważania takie z założenia skazane są na pozostanie nierozstrzygniętymi, a moja opinia jest w tej kwestii okresowo zmienna, bo zależna od wartości ostatnio przeczytanego ciągu dalszego, to jednak problem co jakiś czas odżywa i prowokuje do ponownego przyjrzenia się sprawie. Tym razem na takie tory wprowadziła mnie „Misja ambasadora” Trudi Canavan, pierwszy tom nowego cyklu fantasy, będący kontynuacją trzytomowej opowieści o losach Sonei. Dodatkowo, moje oczekiwania znacząco wzrosły po informacji wydawcy, że akcja książki toczy się dwadzieścia lat po wydarzeniach przedstawionych w „Trylogii Czarnego Maga”. Nie ma co ukrywać, dwadzieścia lat, to nie byle jaka liczba dla miłośników twórczości Aleksandra Dumasa, w szczególności tych, którzy „W dwadzieścia lat później” oceniają wyżej niż „Trzech muszkieterów”. Skojarzenie jest na tyle silne, że obawiam się, iż zupełnie bezwiednie podniosło poprzeczkę moich oczekiwań wobec „Misji ambasadora” i wypłynęło na końcową ocenę książki.
Fabuła „Misji ambasadora” to splot trzech równolegle prowadzonych wątków: ambasadorskiej misji Lorkina, syna Sonei, w Sachace, współpracy Cery’ego i Sonei przy poszukiwaniach kolejnego „dzikiego” maga w Imardis oraz szczegółów pracy Sonei w Gildii Magów przy uchwalaniu praw. Autorka obdarza wszystkie wątki równą uwagą i poświęca każdemu z nich niemal tyle samo miejsca. Niestety, zabieg ten spowodował, że fragmenty poświęcone ustawodawczej pracy Sonei wypadają najsłabiej – zagłębianie się w szczegóły prawodawstwa i przedstawianie szczegółów debat nad treścią jednego przepisu wydaje się blade i nużące. Jeśli zamiarem autorki było oddanie emocji towarzyszących burzliwym dyskusjom politycznym lub spopularyzowanie, często niejasnych dla niewtajemniczonych, niuansów pracy ciał ustawodawczych, to niestety, realizacja zamysłu się nie powiodła – dyskusje książkowe na ten temat są wyraźnie przegadane i nudzą. Jedyną ciekawostką dla czytelnika jest odnotowanie zmian we wzajemnych relacjach Sonei i jej niegdysiejszego przeciwnika, Regisa. Na szczęście pozostałe dwa wątki charakteryzują się żywszą akcją i bardziej absorbują uwagę czytelnika.
Dzięki misji Lorkina w Sachace autorka ma okazję do szerszej prezentacji stosunków społecznych i ocieplenia, dotychczas zdecydowanie negatywnego, wizerunku tego kraju – okazuje się, że nie wszyscy tamtejsi magowie są z gruntu źli, a ich jedyną rozrywką nie jest znęcanie się nad poddanymi. Nareszcie czytelnicy doczekali się szerszego omówienia – dotychczas tylko sygnalizowanych – kwestii: wątek Sterii z „Uczennicy maga” i Savary z „Trylogii Czarnego Maga” jest obszernie kontynuowany. Wprawdzie informacje o istnieniu powszechnej, podziemnej organizacji niewolników w kraju, w którym magowie z łatwością czytają w myślach, brzmią nieco naiwnie, ale można uznać, że jest to możliwe – wszak przy przesłuchaniach ewentualnych podejrzanych magowie musieliby wiedzieć, o co pytać. Niestety, nadal szczegóły na temat rodzajów magii, jaką władają członkowie tego ugrupowania pozostają tajemnicą, ale autorka ma przecież w perspektywie dwa tomy, w których może je przedstawić.
Wszystkie powieściowe wydarzenia, zarówno te bezpośrednio dotyczące Sonei, jak i te, które mają miejsce w Sachace, zostały zaprezentowane z naciskiem na ich obyczajowy charakter. Obraz magii, jaką posługują się bohaterowie, nie został znacząco wzbogacony, autorka tym razem raczej podkreśla jej ograniczenia (nie można przy pomocy magii wyleczyć z uzależnienia narkotykowego), niż prezentuje nowe możliwości. W sumie „Misja ambasadora” jest bardziej powieścią obyczajową, choć nadal wypełnia kryteria utworu fantasy. Wprawdzie pod względem konstrukcyjnym opowieści Trudi Canavan niczego nie można zarzucić, wprawdzie przygodowy wątek Cery’ego jest interesująco poprowadzony, wprawdzie książka ma walor edukacyjny (bez moralizowania pokazuje, jak wielkim zagrożeniem, szczególnie dla młodych ludzi, są narkotyki), to jednak „Misja ambasadora” mnie rozczarowała, najbardziej spadkiem tempa akcji i przewidywalnością postępowania bohaterów, która – obawiam się – znacznie wykracza poza ten tom cyklu (autorka wyraźnie sygnalizuje, w jakie związki uczuciowe zaangażują się w przyszłości bohaterowie). W książce nie odnalazłam pasji, a jedynie wykalkulowane rzemiosło. To za mało, aby postawić „Misję ambasadora” w stosunku do Trylogii Czarnego Maga, na takiej pozycji, jaką zajmuje „W dwadzieścia lat później” w stosunku do „Trzech muszkieterów”. Szkoda.
Recenzja ukazała się 2010-10-23 na portalu katedra.nast.pl