Książka i moje pierwsze wrażenia.. tak pełne obaw..
.. bo czego mam się spodziewać po lekturze o tematyce religijnej, ja człowiek wierzący, ale również podatny na krzykliwe wybiegi tego świata, kim będę po przeczytaniu obszernego poradnika, co odkryję w sobie i czy to mi się spodoba...
.. chęć do zbadania jej wnętrza, przemyśleń autora, z którymi dzieli się ze swoim czytelnikiem jest znacznie silniejsza, sięgam zatem i..... poddaję analizie swoje życie...
To co zauważam jest przyjemne, to coś co skrywa się w ciemnym kącie naszej podświadomości, często niedopuszczanej do głosu, bagatelizowanej i pokrytej grubą warstwą kurzu … naszego JA.
Tak, każdy ma swoją „dobrą” stronę duszy, to coś takiego jak wena dla twórcy, coś co przychodzi nieraz z trudem, przedziera się przez gąszcz naszych pragnień, często niepotrzebnych....na wyrost. Ale ani Bóg ani sam autor nie unosi się gniewem nie krzyczy na nas z tego powodu, nie obarcza nas piętnem … jest jak kochający ojciec, cierpliwy i pełen miłosierdzia.
Każda przemiana ma swoje miejsce w czasie, każdy na swój sposób pragnie czegoś innego, ważne są nawet te małe rzeczy, bo jak pisze autor nie można pragnąć radykalnie zmienić siebie samego bo „to coś” jest częścią nas, ale możemy i jesteśmy na to zawsze gotowi , zmienić swoje nastawienie dopuścić do głosu swoje serce, naprawić ten uszkodzony silnik miłością, bo tylko ona pozwala na zachowanie pełnej równowagi.
Ciekawe i nasycone żartem obrazy historyjek ludzi, którzy albo mają kłopoty z samym sobą albo wręcz odwrotnie posiadają wewnętrzne światło, jednocząc i zadziwiając innych..
Wplecione fragmenty z życia autora sprawiają, że czyta się lekko i przyjemnie, ze zrozumieniem, bo nam potrzeba nie tylko wycinków z Biblii ale i odniesień do realiów .
Całość opisana w pełnym miłości charakterze, przynosi ulgę, ukojenie, w końcu dochodzimy do wniosku, że tak naprawdę nie jesteśmy wcale źli, musimy tylko trochę popracować nad swoim życiem duchowym, ale bez wyolbrzymiania i koloryzacji, jak mówi John:
„Czasem usiłujemy radzić sobie z tą przepaścią, udając kogoś innego.
Uczymy się stwarzać pozory. Mówimy w takie sposób, jakbyśmy mieli większe doświadczenie duchowe, niż mamy w rzeczywistości, lub jakby nasze grzechy martwiły nas bardziej, niż istotnie nas martwią. Modlimy się tak, jakby nasz głos aż drżał od silnych emocji, które tak naprawdę dopiero musimy sami w sobie wywołać”
Nie starajmy się być na siłę kimś innym. „Żyć pełnią życia” to motto tej książki, bo wystarczy znaleźć radość w codzienności, abyśmy wzbogacili swoje wnętrze.
„Otwórzcie uszy” na poszepty Boga, „Ducha nie gaście „ jak mówi Św. Paweł.
Pokora i pokrzepienie płynie ustami Johna Ortberga wprost do naszego wnętrza, dotyka serca, sumienia, leczy nasze rany, w końcu jesteśmy tylko ludźmi przeżywamy nasze porażki, których tak często doświadczamy. Uleczyć może nas tylko ogromna miłość, ale co czynić abyśmy rozkwitali??
Doskonałą radę ma dla nas Matka Teresa:
„Jeśli nie możesz dokonywać wielkich rzeczy, rób rzeczy małe z wielką miłością, jeśli nie możesz robić ich z wielką miłością, rób je choć z odrobiną miłości. Jeśli nie stać cię na tę odrobinę miłości, to i tak nie przestawaj ich robić.
Miłość rośnie, gdy ludzie wzajemnie sobie służą..”
Zakończyłam przemierzanie kolejnych etapów rozważań ze sfery duchowości. Moje początkowe obawy okazały się zupełnie bezpodstawne, jestem pełna uznania dla autora za dociekliwość i prostotę jaką zawarł w swojej książce, tak obrazowo czytelnej, dostosowanej do każdego wieku.
Powiedziałabym, że to literatura „ku pokrzepieniu serc” ,dla ludzi po przejściach, szukających swojego miejsca w życiu, a także dla pragnących zmian...
„Ja, którym chcę być” i jej przesłanie zagości z pewnością na zawsze w niejednym spragnionym miłości sercu..
Recenzja na blogu
http://echoistnienia.blogspot.com/