Straszne jest... dziwadełko z tej książki. Ni to komedia, ni dramat, niby romans, tylko że nie, obyczajówka, ale niezupełnie, łapie się na "szeroko pojęta literatura dla kobiet", ale nie do końca zawiera wszystko, czego się od takiej literatury oczekuje...
Basia i Sandra są matką i córką. Dawno temu Basia, będąc w ciąży, uciekła z domu pełnego przemocy i alkoholu, i dzięki niezwykle szczęśliwemu przypadkowi znalazła dom u samotnej, starszej kobiety, noszącej w sercu sekret i wciąż żywą rozpacz.
Sandra to córka Basi. Będąc świeżo upieczoną panią magister socjologii odkrywa, że ze swoim dyplomem i indeksem wypełnionym piątkami nie może znaleźć już nie - zadowalającej ją pracy, ale pracy w ogóle. Szczęśliwie Sandra płynnie mówi po niemiecku i ma na to papiery, w związku z czym otrzymuje pracę w sklepie z odzieżą z nieco wyższej półki, który często odwiedzają niemieckie klientki. Dość szybko odkrywa, że samej trzeba się ogarnąć, wziąć swój los we własne ręce i pracować na sukces, szczególnie gdy nie ma bogatego (ani żadnego) tatusia, a mama wesprze człowieka jedynie dobrą radą.
No więc Sandra ogarnia, bierze i pracuje. Wszystkimi, ale to wszystkimi metodami.
To, że bohaterkami czytadełek kobiecych są matka z córką nie zdarza się zbyt często, za to pół plusa, a pół dlatego, że ten związek jest wręcz... chorobliwy. Sama lubię własną mamę, mam z nią doskonały kontakt, możemy gadać o wszystkim całymi godzinami, ale to, co widzimy w "Drobnych grzeszkach" to jest jakiś dramatyczny przykład nieodpępienia. Sandra nie ma koleżanek, kolegów, znajomych, nie ma kumpli, nie ma kandydatów na Wielką Miłość, nie ma przyjaciół i przyjaciółek. Sandra ma mamusię.
A mamusia ma Sandrę. Akurat w przypadku tej bohaterki jest to bardziej zrozumiałe, w końcu mówimy o kobiecie, która w wieku lat osiemnastu została samotną matką, a wychowywała się w rodzinie głęboko patologicznej, chwała jej za to, że udało jej się z niej wyrwać i nie dziwi tak bardzo, że się tej swojej córeczki tak łapczywie trzyma, noale. Pewne granice należałoby zachować.
Powieść napisana jest lekkim językiem, autorka niewątpliwie ma lekkie pióro i lubi pisać, i to może za bardzo, bo powieść roi się od nic nie wnoszących do treści i niepotrzebnych anegdotek, wiecie, z rodzaju tych, które zachwycona własną pociechą matka opowiada znajomym i rodzinie przy spotkaniach familijnych, a rodzina nie ziewa wyłącznie dlatego, że jest dobrze wychowana. I może, gdy tak nieuważnie słucha, nie SŁYSZY, o czym tak naprawdę tokuje nasza rozkochana w córeńce Basia. Ale my nie słuchamy. My czytamy. Czytanie pozwala zachować jaką-taką trzeźwość umysłu, zastanowić się nad tym i owym, oraz dojść do paru, niewygodnych niekiedy, wniosków.
Książka sprawia wrażenie napisanej z punktu widzenia rozkochanej mamusi, która ma plamkę ślepą na wady najsłodszego dzieciątka. Ach, ta Sandrusia, jaka bystra. Jaka mądra, jaka śliczna, jaka najlepsza na roku. Jakie to czupurne słoneczko, tiu, tiu, tiu, jaki aniołek. Jaką łepetynkę ma śliczną, jak tryska energią, jaka pomysłowa jest! Jak się na ludziach zna, aż kiedyś dostała bez przepytywania piątkę na egzaminie z diagnostyki, bo, cytuję: "Na każdych zajęciach bezbłędnie rozpoznawała pani anormatywne objawy ludzkich zachowań. (...) Niezaprzeczalnie posiada pani wrodzony talent socjologiczny", koniec cytatu.
A my widzimy pozbawioną skrupułów, excusez, sukę, która po trupach pójdzie do celu, i nawet tę swoja rzekomo Wielką Miłość ma rozpisaną w punktach i ujętą w tabelce. Bezwzględną, pełną pogardy dla wszystkich, bo przecież nikt jej do pięt nie dorasta. Te kretynki z pracy, te idiotki-klientki, ta rozwydrzona młodzież, durna gimbaza, te glonojady z napompowanymi usteczkami i zerowym ilorazem inteligencji, wyłącznie tacy ludzie otaczają naszą Sandrę, li i jedynie, wy-łącz-nie, a ona ich musi znosić, mozolnie pnąc się na szczyt zawodowej kariery, biedactwo! I jeszcze niektórzy, inni, wtykają jej szpilki! To nie ludzie, to wilki! Oceniają ją, wcale jej nie znając! Obgadują za plecami! A że Sandrunia ocenia ze wzgardą innych? Że po godzinie znajomości diagnozuje małżeństwo pierwszy raz widzianych ludzi? Że nie waha się, by je rozbić? Że układa plan pozbycia się szefa, który na zimno i punkt po punkcie realizuje? A, to co innego, to przecież nasze słonko, nasza Sandrusia, ten roztrzepany aniołeczek pełen energii, jej wolno, bo ona zna się na ludziach, piątkę na egzaminie za to dostała!
I, oczywiście, szef SOBIE ZASŁUŻYŁ, i ta zdzira od małżeństwa też, bo to są buraki i ćwoki, i pozbawieni są klasy, i gardzą innymi, a poczucie humoru jakie mają, no denne, denne po prostu, i należy im się kara! I zostaną ukarani, już Sandrunia się postara! Ta nasza chichotka bystra.
Można by te występy Sandry, jej popisy, słowotok i skłonność do oceniania innych przypisać młodemu wiekowi, i nawet tak to traktowałam aż do chwili, gdy uświadomiłam sobie, że ona ma 32 lata. A co uchodzi lekkomyślnej, pewnej siebie i niespecjalnie zainteresowanej innymi (no bo to ONA tu cierpi! to JEJ jest źle!!!) nastolatce czy dwudziestolatce, u trzydziestoletniej kobiety jest wyłącznie tym, co powyżej. Bezwzględnością, zajadłością, bezdusznością i inteligencją emocjonalną na poziomie konającego pantofelka. Nic dziwnego, że na własną imprezę urodzinową musi ściągać ludzi poznajdowanych na Facebooku, zaś ci znajomi, którzy mają z nią do czynienia na co dzień siedzą zbici w kupkę i jak najszybciej dają nogę. I w sumie nic dziwnego, że nie ma tych koleżanek, kolegów, znajomych, nie ma kumpli, nie ma kandydatów na Wielką Miłość, nie ma przyjaciół i przyjaciółek, ale ma mamusię. Tylko matka może kochać taką osobę, tylko i wyłącznie.
Ach, i jeszcze jest na dokładkę... nie wiem właściwie, kto, może Basia i Sandra, może autorka, może narratorka, może one wszystkie, są typem "not like other girls". Wiecie, to te kobiety, które chichoczą i opowiadają, jaka cudna jest męska przyjaźń. Taka autentyczna. Nie to, co kobieca, taka powierzchowna. I przegadana o duperelach. Jak faceci wspaniale rozwiązują konflikty. Tak rzeczowo. Nie to, co baby, nic, tylko knują. Ach, ta męska rzetelność. Kobiety jej nie rozumieją, bo są roztrzepane. Mężczyźni tak prosto się komunikują, jasno. Kobiety nic, tylko utrudniają, komplikują, takie podstępne są. Nie, oczywiście, że nie ja! Te inne. Ja nie jestem jak one, ja się śmieję z ich przywar, ale tak z przymrużeniem oka, żeby widziały, że żartuję, bo są taaaaakie obrażalskie! One. Ja nie, ja nie jestem jak one.
Zgrzytałam zębami tak, że się bałam, że mi szkliwo popęka. Ani chybi nie mam poczucia humoru.
Dodatkową gwiazdkę, albo i półtorej, dodaję za wątek babci Anke, doktora Jamochłona i wszystkiego, co się z tym łączy. Aż dziw, że współistnieje on na kartach tej powieści, gdzie rozpiera się nasza Sandra, z lodowatym błyskiem w oku i udając rozkoszną trzpiotkę wycinająca maczetą drogę do rozpisanego w tabelkach celu.
Tytuł absolutnie nieadekwatny do treści. "Drobne grzeszki", tak? Ciekawa jestem, czy gdyby na drodze autorki stanęła taka Sandra, bez najmniejszych skrupułów kłamiąca i łamiąca wszelkie zasady, by usunąć ją z pracy, rozbić jej małżeństwo, wykorzystać, przeżuć i wypluć, gdy przestanie być potrzebna, zrujnować opinię, czy wtedy te grzeszki też byłyby takie "drobne". Przypuszczam, że wątpię.
Bardzo być może, że kiedyś jeszcze przeczytam coś pióra pani Pietrzyk, ale dopiero za czas jakiś. Raczej dłuższy. "Drobne grzeszki" wrzucam na listę "Niekoniecznie".
Bardzo, bardzo niekoniecznie.