Wielokrotnie już wspominałam jak bardzo lubię książki czerpiące z rzeczywistych wydarzeń, nawet jeżeli sama historia jest fikcyjna. Lubię się też samobiczować. Żyję w czasach pokoju, a mimo to umartwiam się nad tym - co było.
Ile zła i bólu doświadczyli ludzie, których przecież nie znałam. Dla niektórych może to zabrzmieć wręcz patetycznie czy śmiesznie, ale taka już jestem. Często czytam i płaczę nad losem nieznanych mi ludzi.
"Księga Arona" Jima Sheparda to historia opowiedziana przez ośmioletniego, żydowskiego chłopca.
Aron wraz z rodziną zamieszkał w Warszawie, gdzie każdy z domowników odnalazł sobie zajęcie. Ojciec zaczął pracę w fabryce, matka znalazła sposób na zarabianie pieniędzy - prała ludziom ubrania, a dzieci nawiązywały przyjaźnie.
Wszystko jednak się skończyło, szybciej niż się zaczęło. Główny bohater stracił rodzeństwo i rodziców. Potem nawet kolegów. Wojna i jej następstwa - postępujący głód i choroby dziesiątkowały ludność.
Kiedy został już na świecie kompletnie sam - odnalazł go Janusz Korczak i Aron zamieszkał w prowadzonym przez niego Domu Sierot.
Dziecko, które doświadczyło tak wielu krzywd, widziało tak wiele śmierci, na którą zdążyło kompletnie zobojętnieć - zaczyna z powrotem kształtować w sobie poczucie empatii, budować poczucie związku z drugim człowiekiem.
Sięgając po tę lekturę liczyłam na prawdziwe emocjonalne tsunami. Historia zagłady narodu żydowskiego - opowiedziana oczami nie tylko jej uczestnika, ale i dziecka.
Nie wiem co się ze mną stało, ale niestety nie poczułam kompletnie nic, żadnego wzruszenia, czy współczucia.
Styl pierwszoosobowej narracji przywodzi na myśl dziecięce pamiętniki. Przypomina zwykły opis dni - co powiedziała matka, co zrobił ojciec. Na początku zdania są proste i czasem chaotyczne. Kiedy przypominam sobie własne dzienniki to, co tu wiele ukrywać styl był daleki od poprawnego, więc sądzę, że autor celowo pokusił się o właśnie taki zapis. Potem im więcej Aron widzi - dorasta, tym zdania stają się płynniejsze, ale niestety nadal brakuje mi w nich jakiejkolwiek emocji.
Szemaja, jak zwą chłopca, opisuje codzienność wprost - niemal jak obraz.
Nie przypominam sobie, żeby choć w jednym zdaniu padło stwierdzenie - czułem i nie mam tu na myśli zmysłu powonienia, ponieważ w opisie scen autor jest niezwykle drobiazgowy.
Kadry, które nam przedstawia są straszne i mogą boleć, kiedy się chce je sobie chce wyobrazić. Jednak pozbawiony emocji - w moim odczuciu - język, mi to uniemożliwiał. Byłam jedynie obserwatorem i niestety nie mogłam nawiązać żadnej więzi z bohaterami tej historii.
Nie jest to obszerna powieść - niewiele ponad 320 stron, a wydaje mi się, że wiele ze znajdującej się w niej treści, nic tak naprawdę do tej historii nie wniosło.
Jest bardzo ładnie i solidnie wydana. Nie można odmówić autorowi również ogromu pracy, jaką poświęcił na zebranie materiału do jej napisania. Żałuję jednak, że nie trafiła do mnie tak mocno jak się tego spodziewałam.