Są książki - horrory, dreszczowce, opowieści o duchach - które broczą krwią i sprawiają, że nagle chcemy znaleźć się jak najdalej od książki... a jednak wciąż nas coś do niej przyciąga. Są także książki, które bazują na okrucieństwie ludzi z krwi i kości - takie są najstraszniejsze. Ale są też takie, które oplatają nas nastrojem lekkim jak pajęczyna, ale tak samo zakurzonym, jakbyśmy przedzierali się przez labirynt pełen szeptów i niedopowiedzeń.
I taką właśnie książką jest "Nawiedzony dom na wzgórzu".
Powieść ta napisana została bardzo dawno temu. Nie tak dawno, jak Sherlock Holmes... nie tak dawno nawet jak śledztwa Herculesa Poirot. Ale dostatecznie dawno, by ludzie inaczej patrzyli na grozę, zło i nawiedzenia. Kiedyś, w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, zapewne książki były bardziej stonowane, nie ochlapywały nas emocjami jak czerwoną farbą i stawiały raczej na powolne budowanie atmosfery. "Nawiedzony dom na wzgórzu" robi to powoli, ale systematycznie - aż pod koniec znajdujemy sie w miejscu, w którym za nic byśmy do tego domu nie wkroczyli, a cała otoczka, która towarzyszyła nam praktycznie od samego początku, nabiera innych barw i innego znaczenia.
Cóż więc mamy na początku? Jagniętami przeznaczonymi na rzeź (oczywiście mówię w przenośni) zostają doktor Montague oraz jego trójka asystentów. Mimo złowrogiej historii i aury przeczącego prawom geometrii domu, zostają w nim na kilka nocy, by sprawdzić, jak bardzo jest nawiedzony. Luke - przyszły właściciel domu, pozornie nonszalancki. Teodora - prawie można dać jej się nabrać i uwierzyć, że się nie boi. I nasza narratorka, Eleanor. Ona jest najbardziej szczera w swoim podejściu do domu, okazuje lęk, jednak w takim samym stopniu tego nienawidzi. Każdy inaczej radzi sobie w plątaninie kątów domu na wzgórzu. Przez często dowcipne i trochę dziecinne - i najeżone tym atawistycznym strachem przed nieznanym - rozmowy, poznajemy ich, bez poznania ich przeszłości, charakterów i zainteresowań. Jednak czujemy, że ich znamy. Są przestraszeni, chcą pokazać innym, że staną na wysokości zadania. Ale tak naprawdę, są jedynie dziećmi pośrodku przybytku, który ich otacza i naciska na ich psychikę.
Jest to książka bardzo gotycka, bardzo malownicza. Dla tych, którzy szukają tu dreszczyku emocji podobnego do tego, który dał im serial (którego nota bene nie oglądałam, ale przypuszczam, że jest bardzo emocjonujący - czar srebrnego ekranu) lub lęku spowodowanego brutalnością i mnogością nadprzyrodzonych zjawisk... cóż... To powieść, która wycisza, nic nie daje na tacy. Tutaj klimat jest ważniejszy od samego nawiedzenia, od groźby. Tutaj zło skrada sie powoli i powoli się budzi. I nic nie jest oczywiste. Wszystko zdaje się być swoistym studium delirium, które emanuje od domu na wzgórzu. Sam dom, jego nie matematyczna budowa, jego dusza i serce, chłód bijący od twarzy umiejscowionych nad pokojami dziecięcymi, drzwi, które się same zamykają, mimo, że się je przystawi wazą... to dom na wzgórzu. Zaprasza tych, którzy umieją... czekać.
Powoli, krok po kroku, powieść nabiera nowych znaczeń, tajemnice się wyjaśniają... a niektóre zapadają jeszcze głębiej. I to mi sie bardzo spodobało. To książka, która może nie jest arcydziełem literackim, styl czasami jest toporny, ale jedno mogę powiedzieć na pewno.
Oddaje klimat nawiedzonego domostwa w stu procentach.