Zaczęło się od tego, że jakoś w na początku czerwca ojciec z sąsiadem spierali się o to, kto był lepszy: Deyna czy Lubański.
Siedziałam z książką pod drzewem i tak prawdę mówiąc miałam w nosie ich dyskusje. Młoda nie jestem, ale czasy świetności obu nastały dłuuuuuuuuugo dłuuuuuugo przed tym, nim nauczyłam się drzeć „karny!” No ale przecież nie można nie uczestniczyć w merytorycznym sporze dwóch panów w wieku podeszłym, zwłaszcza że ode mnie się domagali, żebym rozsądziła, który z nich ma rację. Ładne sobie, co nie? Nie miałam pojęcia, co im odpowiedzieć konkretnie, więc postanowiłam ich zantagonizować i powiedziałam: Kasperczak! Trenera kiedyś poznałam i coś tam o nim wiedziałam z jego czasów zawodniczych. Ależ na mnie zasłużeni emeryci huknęli! Ależ się wyzłośliwiali! Ale miałam spokój, a go potrzebowałam, bo chciałam skończyć książkę, a oni - oburzeni moim niepoważnym podejściem - przestali się do mnie odzywać. Piwo im przynosił mój młodszy brat (młodszy, ale w średnim wieku, co dla obu szacownych starców nie miało znaczenia).
Tak więc kiedy zobaczyłam, że Wydawnictwo Zysk wznowiło książkę Romana Kołtonia „Deyna czyli obcy” uzupełniając ją o reportaż „Amerykański sen” Małgorzaty Kałuży i Janusza Marciniaka, to uznałam to za znak, że Chaos czuwa. No i ją przeczytałam.
O rany rany rany.
To jest dobra książka, ale… Ale chyba żaden redaktor nie odważył się powiedzieć autorowi, żeby trochę przystrzygł materiał. Że może by tak mniej o innych, więcej o Deynie? Że ten amerykański dodatek jest tak sentymentalny jak same USA i właściwie wnosi niewiele.
No tak, no.
Bo mówcie, co chcecie, ale to nie jest książka o Deynie per se. Roman Kołtoń w zasadzie stworzył panoramę polskiego futbolu lat 60, 70 i 80. ta pozycja jest kapitalna jeśli chodzi o źrodła, bo Kołton przewertował chyba wszystkie roczniki dzienników sportowych PRL-u i wyciągnął z nich różne smaczki oraz porozmawiał z kim się dało, żeby o Deynie i jego kolegach opowiedzieć, a dokładniej - poplotkować.
Tyle że Deyna w tej opowieści ginie. A Kołtoń jest zachowawczy. Coś tam sugeruje, ale niewiele mówi wprost. Wiadomo: jakby miał konkretną opinię i ją wyraził prosto z mostu, to by się na niego obraziła połowa piłkarskiego światka i miałby gość przegwizdane. To już lepiej napomykać, niż walić jak jest. Rozumiem go. Ale mam niedosyt. Zwłaszcza, że jedno Kołtoń mówi jasno: całemu złu w życiu Deyny winna jest jego małżonka. Bo kto inny, ja się pytam, no kto? Chłop był dobry, tylko baba go zniszczyła. Dziwkarz, ale jaki utalentowany! No i ta żona… ciągle jej było mało.
Wyzłośliwiam się, bo to moja opinia o książce. Jak się komuś niepodoba - może przeczytać i napisać własną. Nie ma zakazu.
Ujawnię teraz swoją pustotę umysłową,
ale zdjęcia w książce mnie ubawiły do łez. Sprawdźcie sami, jak wyglądała tak zwana nasza „srebrna jedenastka”. No już, rzućcie okiem, zdjęcia są w necie za darmo. Widzicie? Takie młode chłopaki, a wyglądają jak panowie w wieku średnim! I te spodenki! Dżizassss....
Ale dobijając do brzegu powiem tak:
Kazimierz Deyna wydaje mi się - tak przynajmniej wynika z opisu Kołtonia - kimś charakterologicznie podobnym do Christiano Ronaldo. Dramaciarz, ale jaki utalentowany! No i miejsce i czasy w jakich się urodził, sprawiły, że miał tak pod górkę, że w zasadzie można go uznać za ogromny i zmarnowany talent. Zdecydowanie czasu i miejsce urodzenia mu nie pomogły.
No i ta jego śmierć.
Lubicie historię piłki kopanej? Sięgnij cie po Kołtonia i jego „Deyna czyli obcy”, bo to takie dobrze napisane ploteczki o bardzo ciekawej generacji polskich piłkarzy, o klubowej smucie, o taktyce, o piłce w ogóle, o cudach poza boiskiem i o tym, jak wyglądał PRL i w ogóle - świat te czterdzieści kilka lat temu.
Warto.