Są takie książki, które wywołują uśmiech na twarzy zanim zdążysz doczytać pierwszą stronę. Są też takie, które sprawiają, że uśmiech ten nie schodzi ci aż do strony ostatniej. „Kot Syjonu” Jerzego A. Wlazło, jest książką, która przylepi uśmiech do Twojej twarzy na czas czytania każdej z 304 stron.
Co jeszcze mogę dodać? Zaintryguje Cię na pewno świat detektywa, który na swojej drodze spotyka osoby równie pokręcone jak on sam: ekscentryczną hrabinę, służącą Klarę zwaną Marią, a może Marię zwaną Klarą? (naprawdę nieważne), Polesiaka, Ninę i wielu, wielu innych bohaterów, którzy dodają niezłego kolorytu tej powieści detektywistycznej. Jeśli zdecydujesz się więc sięgnąć po tę pozycję, musisz być bardzo ostrożny! Bo książka ta może zabić! Śmiechem.
Zabawny język i wydarzenia z „Kota Syjonu” chwilami przypominają żarty rodem z Monty Pythona, czasem zaś książka stylem nawiązuje do Eduardo Mendozy. Czy trzeba lepszej rekomendacji? Bóg mi świadkiem, że w detektywie Bialasie odnalazłam mnóstwo wspólnych cech łączących go z detektywem z „Przygody fryzjera damskiego”. Podobna osobowość, podobny nieudacznik życiowy, podobne widzenie świata… „Przyjrzałem się udostępnionym fragmentom postaci. Gdzieś między szeroką bujną spódnicą, a błyszczącym pantoflem została odrobina odsłoniętego ciała. Bez pończochy. Ten skrawek miał mi wystarczyć, bym wyobraził sobie seksowną blondynkę. Lubiłem blondynki, a o wieku hrabiny Chattearstone wiedziałem tyle, że nie nosi pończoch pod spódnicą.”
Choć Bialas nie grzeszy kulturą, a Hercules Poirot na widok jego manier z całą pewnością straciłby swój melonik, nie ma się ochoty sprezentować mu podręcznika savoire vivre’u, bo Bialas to detektyw nowej ery, nowej już generacji. „Dobrze spełniałem swój obowiązek prywatnego łapsa. Romantyczne wyobrażenia o heroicznych pościgach i kobietach mdlejących w moich ramionach dawno miałem za sobą. Zostawiłem książkowym bohaterom przedwojennej czarnej serii powieści sensacyjnych. Cały romantyzm w moim wydaniu sprowadzał się do wąchania smrodów i siedzenia na kamieniu.”
Jak na powieść detektywistyczną przystało, jeśli istnieje gdzieś we wszechświecie (konkretnie na wyspie Anglesey w Walii) detektyw, musi on od czasu do czasu otrzymywać zlecenia. Nawet te najgłupsze. Bohater „Kota…” otrzymuje więc pewnego dnia od równie ekscentrycznej co bogatej hrabiny, zlecenie odnalezienia kota. Jej kota. Sęk w tym, że hrabina Chattearstone nigdy nie była szczęśliwą posiadaczką tego zwierzęcia. Ani nieszczęśliwą. Bialas zdegustowany zleceniem próbował będzie na wszelkie sposoby wymigać się od realizacji zadania, by przypadkiem podczas wypełniania tej dziwacznej misji nie dostać kota… Niestety, nie będzie to łatwe, bo hrabinie bardziej niż hasło „chcieć to móc”, odpowiadać będzie: „chcieć, to mieć”. A z takim zleceniodawcą się nie dyskutuje. Mimo to detektyw bardziej niż misją odnalezienia kota, zainteresuje się wszelkimi możliwymi pobocznymi wątkami z życia hrabiny. Będzie też przyjmował różne inne zlecenia od przypadkowych ludzi, które okażą się powiązane ze sprawą kota!
Absurdalne zlecenia, dziwne i mocno odcięte od ogólnie i powszechnie pojmowanej normalności działania, wszystko to składa się na niezłą powieść, gdzie humor znajduje się na najwyższym poziomie, a ironia ściga się z czarnym humorem, dlatego namawiam gorąco do przeczytania książki!