Tym razem autorka przybliża losy młodszego z braci Lacey – Jamesa oraz lady Jane. Poprzednia część nie pozostawiła złudzeń, że tych dwoje zapałało do siebie głębszym uczuciem, jednak po raz kolejny młodzi będą musieli stawić czoła wielu przeszkodom. James, targany demonami przeszłości decyduje się na ryzykowną podróż do wybrzeży Ameryki Północnej. W czasie jego nieobecności, Jane podstępem zostaje zmuszona do niechcianego mariażu z francuskim lordem, a nieobecność ukochanego pozostawia ją bezsilną wobec woli ojca. Równolegle do tego wątku, czytelnik śledzi rozkwitające uczucie między młodziutką szwaczką Milly i znanym z pierwszej części Diego. Problemy etniczne, wynikające z odmiennego koloru skóry afrykańskiego młodzieńca oraz jego niska pozycja społeczna staną na drodze miłości.
Bardzo podoba mi się niewymuszony sposób, w jaki autorka przemyca do fabuły ważne wydarzenia historyczne. W „Demonach miłości” zahacza o próby założenia kolonii na wyspie Roanoke, ciekawej o tyle, że losy kolonii pozostały nieznane, a jej mieszkańcy zaginęli w tajemniczych okolicznościach. Obok rozkwitającego uczucia będą więc morskie wyprawy, rodzinne intrygi i dworskie układy, co może być małą zachętą dla osób, które niekoniecznie lubią romantyczne historie. Edwards poświęciła więcej uwagi hrabiowskiemu słudze – Diego, co bardzo mnie ucieszyło, bo ten chłopak wydał mi się najbardziej sympatyczną postacią z „Alchemii miłości”. Z zainteresowaniem więc śledziłam jego dalsze losy i pokochałam ten nieokrzesany styl bycia. „Demony miłości” trzymają poziom pierwszego tomu, nie dostrzegłam niczego ponad to, co już wcześniej otrzymałam. Z jednej strony jestem zawiedziona, że autorka zmieniła tylko bohaterów, a właściwie sam pomysł na fabułę pozostał bez zmian, z drugiej jednak elżbietańska Anglia oczami Edwards naprawdę mnie ujęła, więc nie było to dużym problemem.
Jeśli chodzi o samych bohaterów, to tak jak wspomniałam, moje serce całkowicie skradł Diego. Okazał się nie tylko wiernym przyjacielem, ale również oddanym narzeczonym, a trzeba zauważyć, że było mu niezwykle ciężko przystosować się do angielskich konwenansów, szczególnie dlatego, że odmienny kolor jego skóry budził niechęć w Londyńczykach. Także Lady Jane pokazała pazur. O ile w „Alchemii miłości” była raczej nijaka, tak tutaj z determinacją walczy o swoje i nie pozwala ojcu przejąć kontroli nad własnym życiem. Przyczepić się mogę do Jamesa, który zupełnie nie wzbudził mojej sympatii, a jego postępowanie często było irytujące.
Porównując obie części nie potrafiłabym wybrać tej, która podobała mi się bardziej. Obie miały w sobie to coś, co nie pozwalało oderwać się od lektury i sprawiało, że powieści czytało się błyskawicznie, jednak żadna z nich nie jest pozbawiona wad. Podtrzymuję to, co mówiłam przy okazji „Alchemii miłości” – są to książki z rodzaju tych, które czyta się wyłącznie dla własnej rozrywki i chociaż to oczywiście ogromna ich zaleta, to nie należy się spodziewać, że na długo zostaną w pamięci. Mimo to warto spędzić kilka przyjemnych godzin w towarzystwie bohaterów „Kronik rodu Lacey”.