Młoda lady Jane Rievalux po stracie swojego męża przenosi się na dwór królowej Elżbiety I. Chęć schowania się przed demonami, które ją prześladują, nie sprawia jednak, że one dają jej spokój. Jej rodzina, jak i jej małżonka nie daje o sobie zapomnieć, a do tego dochodzą tylko to nowe zmartwienia. Czy upora się z nimi? Czy James Lacey powróci na czas z dalekiej wyprawy? Czy ich uczucie przetrwa próbę czasu? Czy aby nie będzie już za późno, żeby ratować to, co dla nich najważniejsze?
Muszę się do czegoś przyznać… A mianowicie od momentu zakończenia pierwszego tomu Kronik Rodu Lacey zastanawiałam się czy kontynuacje będą jakoś z nią powiązane. Czy będzie to ciąg historii, a może historia będzie zupełnie o kimś innym? Po rozpoczęciu lektury nawet nie przyszło mi na myśl, że lady Jane Rievalux to jest TA Jane z poprzedniej części. Dopiero przy wspominaniu o pewnych wydarzeniach dane mi było przypomnieć sobie o tej dość ciekawej bohaterce.
Demony miłości jednak prezentują nieco słabszy poziom od Alchemii miłości. Tam główni bohaterowie, jakimi byli Will i Ellie byli mniej ckliwi, bardziej zabawni i naturalni. Tutaj autorka nałożyła duży nacisk na wątek miłosny, bo takowy miał miejsce aż przy dwóch parach. Nie wiem czy nie jest to odrobinę za dużo, jak na jedną powieść, bo niekiedy doznawałam uczucia przesycenia i zbytniego przesłodzenia. O ile James mnie ujął, bo i jego historia była ciekawa, tak Jane była jakaś bez życia. Z pierwszego tomu pamiętam ją, jako twardą dziewczynę, a teraz była lekko nie do zniesienia. Możliwe, że miały na to wpływ jej ostatnie przeżycia, jak i te przeciwności losu, których cały czas doświadcza. Całkiem możliwe, bo to naprawdę wiele dla tak młodej osoby. Jednak Ellie jest dla mnie lepiej zarysowaną postacią kobiecą, bardziej energiczną, charakterną i bardziej ludzką.
W Demonach miłości znalazłam także miejsce na wyróżnienie najbardziej denerwujących bohaterów książkowych, z jakimi się dotychczas spotkałam. I nie jest to spowodowane złą kreacją, a wręcz przeciwnie, oni po prostu mieli tacy być. Dokładniej mam na myśli ojca Jane. Cóż to za człowiek! Nie wiedziałam, że można być aż tak nieobliczalnym i tak bezwzględnym. Chociaż nie… wiem, że bywają i tacy ludzie, ale zawsze mnie oni zaskakują swoją negatywną zaciekłością i dążeniem do obranego celu kosztem innych, nawet najbliższych.
Mam wrażenie, że wątek miłosny przysłonił historyczny. Oczywiście spotykamy się tutaj z królową Elżbietą I, otrzymujemy kilka ciekawostek z królewskiego rodu i zasad panujących na dworze, jednak jest to trochę za mało dla mojej osoby, która wręcz łaknie intrygujących nowinek z historii Anglii. Mam nadzieję, ze Eve Edwards w następnej części skupi się bardziej na właśnie tych sprawach nie przysłaniając nimi wszechobecnej miłości, która przezwycięży największe życiowe sztormy, jak uczyniła to w Demonach miłości.
Cieszę się, że autorka nie zapomniała o pierwszoplanowych bohaterach z pierwszego tomu i po raz kolejny mogłam się z nimi spotkać, chociaż niestety krócej niż bym tego chciała. Dobre i to, ponieważ Ellie i Will są jedną z nielicznych książkowych par, które uwielbiam. Cieszę się, że mogłam dowiedzieć się, co u nich słychać i jak w skrócie potoczyły się ich dalsze losy.
Eve Edwards ponownie uraczyła mnie ciekawą powieścią z Anglią za czasów panowania dynastii Tudorów w tle. Szkoda tylko, że było w tym więcej romansu, aniżeli literatury historycznej, choć w takim stopniu, jak w Alchemii miłości. Po przemyśleniu i zwróceniu uwagi na wszystkie plusy i minusy muszę z przykrością stwierdzić, że Demony miłości są grosze od swojej poprzedniczki. Za dużo cukru, za dużo lukru, pomimo tych wszystkich życiowych zakrętów. Nie czytałam ich z takim zainteresowaniem, jak pierwszy tom. Mam nadzieję, że Gra o miłość, którą już na szczęście mam na półce, mnie nie zawiedzie i będę zadowolona z zakończenia trylogii Kronik rodu Lacey.