Albo się go uwielbia, albo nienawidzi – wobec Wojciecha Cejrowskiego obojętnym być nie można. Jednak nawet najbardziej zagorzali antyfani przyznać muszą, że jego książkom doprawdy ciężko jest coś zarzucić.
Autora przedstawiać nie trzeba. Cejrowski to znany dziennikarz, fotograf, publicysta i autor książek wydawanych w bibliotece „Poznaj Świat”, w której pełni funkcję kierownika artystycznego. Szerszej publiczności znany jest z serii filmów dokumentalnych „Boso przez świat”.
„Gringo wśród dzikich plemion” to zbiór niebanalnych relacji z podróży pana Wojtka do różnych rejonów Ameryki Południowej. Każda z nich opatrzona została zabawnymi przypisami autora i tłumacza o enigmatycznym pseudonimie Helena Trojańska – kim jest i jaką pełni rolę dowiemy się dopiero na końcu. Snuta przez autora opowieść przenosi nas w najdziksze obszary, nie tknięte destrukcyjną ręką cywilizacji. Podczas gdy nam ciężko jest wyobrazić sobie życie bez telewizora czy Internetu, tamtejsi ludzie z powodzeniem radzą sobie nawet bez majtek. I właśnie dlatego mają zupełnie różny od naszego, wolny od materializmu i egoizmu system wartości. Jak stwierdza sam Cejrowski, parafrazując zdanie z „Hobbita” Tolkiena: „Z Indianami jest tak, że bardziej cenią przyjaźń, męstwo, odwagę, dobrą Opowieść, zabawę i wspólny śpiew niż góry złota. O ile nasz świat byłby lepszy, gdyby więcej jego mieszkańców myślało jak Indianie”. Z książki dowiadujemy się, jak pojmują oni czas, czym jest dla nich szczęście i śmierć, w co wierzą oraz wiele innych, nieraz zupełnie dla nas niezrozumiałych aspektów ich życia. Autor ukazuje nam też, że, wykorzystując spryt i nie dając się pożreć kosmatemu potworowi zwanemu Paniką, możemy obejść niejeden na pozór nierozwiązywalny problem.
Język Cejrowskiego nie jest trudny, dzięki czemu książkę czyta się lekko i szybko. Pełno w nim jednak nietuzinkowych porównań i ciekawych spostrzeżeń, do tego zastosowane są różnego rodzaju zabiegi graficzne związane z czcionką – wrzask krzyczy wielkimi literami, a szept momentami kryje się za tak maleńkimi, że z lupą ich szukać. Jednak największymi osobliwościami są w tej kwestii kropki – o ich mnogich rolach przekonać się można tylko samemu otwierając „Gringa”. Kolejną sprawą jest poczucie humoru autora, które osobiście ubóstwiam. Komizm słowny, którym pan Wojtek sypie niczym z rękawa, mimo prostoty potrafi ubawić po pachy. Pozwolę sobie zobrazować to cytatem: „Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne, zupełnie jak… motyl. Po angielsku też delikatnie – butterfly. (…) Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie – papillon. Po hiszpańsku, urocze – mariposa. Po rosyjsku, kochane – baboćka. A po niemiecku – SCHMETTERLING! No cóż”.
Jakby tego wszystkiego było mało, całości dopełniają wspaniałe fotografie, przedstawiające opisywane miejsca, ludzi; ukazujące scenerie, których słowo ludzkie nie jest w stanie opisać. Podziwiać możemy techniczną perfekcję, umiejętność naciśnięcia spustu migawki w tym niepowtarzalnie odpowiednim momencie, zaczarowane światło zamknięte w kadrze… Nic, tylko patrzeć i się zachwycać.
Książkę mogłabym polecić każdemu. W prosty i przyjemny sposób można się z niej dowiedzieć o jakże odległych nam (nie tylko przestrzennie, ale i mentalnie) plemionach, które niedługo przez zgubny wpływ cywilizacji mogą zniknąć już na zawsze. A może, zachęceni lekturą, sami opuścimy ciepły domowy fotel i, miast jedynie czytać, sami wybierzemy się w taką podróż? Wszakże sam autor stwierdza: „Co trzeba zrobić, żeby puszczy, spotkać ostatnich wolnych Indian, zamieszkać pośród nich, zamiast majtek nosić przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywać strzelając z dmuchawki? Gdy ktoś mnie o to pyta, odpowiadam krótko: Sprzedaj lodówkę i jedź!”.