Bardzo cenię powieść Margaret Mitchell "Przeminęło z wiatrem", samą Pisarkę również poważam. "Przeminęło z wiatrem" opowiada nie tylko o burzliwym romansie niezbyt ładnej i nazbyt nierozsądnej dziewczyny z szarmanckim i obłudnym do obłędu mężczyzną. W dzieciństwie taki obraz ukształtowałem sobie w głowie, a to dzięki filmowi Victora Fleminga z roku 1939. Że to romans, tak myślałem. Nic więcej. Przez wiele, wiele lat chodowałem w sobie ten kwiat somatyzmu. Kiedy w końcu nieśmiało zajrzałem między okładki powieści, ujrzałem zupełnie inny świat niż na ekranie powieści.
Oczywista, jest wątek miłosny. Burzliwy i namiętny. Co chwilę przerywany przez westchnięcia do tego drugiego, Ashleya. Lecz powieść Mitchell to również powieść z tłem obyczajowo - historycznym. Wiele pytań zadawałem ( Autorce, a tak naprawdę sobie), starałem się zapamiętać kilka cytatów. Nie tylko ostatnie zdanie powieści. Zastanawiałem się, jak twórcy filmu, tak manewrowali kamerą, aby ukryć pewne sprawy, które czujny czytelnik zobaczył za pierwszym razem.
To już nieważne. To są wspomnienia z dzieciństwa. Powieść "Przeminęło z wiatrem" gdy ją przeczytałem uważnie i nabożnie, stała się dla mnie ważnym odniesieniem literatury amerykańskiej. Poznałem nie tylko dzieje Scarlett O'Hara, ale także losy jej rodziców, którzy przybyli do Stanów z Irlandii. Tak naprawdę "Przeminęło z wiatrem" ma cechy sagi rodzinnej. Są również bardzo dobrze widoczne wynurzenia filozoficzne dotykające tematu rodziny, małżeństwa między kuzynami. Pojawia się wątek KukluxKlanu, samodzielności kobiet. Książki, pieniądze, praca u podstaw. Piszę tak na szybko, bo nie o powieści Margaret Mitchell ten artykuł.
Bo oto w sanatorium, na niezbyt dobrze oświetlonym korytarzu odnalazłem szafeczkę z półkami na książki. Oczywiście, nie pustą. Na jednej z półek - ach, uśmiechnąłem się, "Dalsze losy Scarlett O'Hara i Reta Buttlera". Mała, wręcz drobna książeczka autorstwa nieznanej mi dotąd Anny Mildner. Niestety poszukiwania jakichkolwiek wiadomości o tej Pisarce spełzły na niczym. Szkoda, duży żal. Warto przecież wiedzieć kim jest, ktoś kto napisał tak "wielkopomne dzieło".
Oczywiście to sarkazm. Dziwnie się czułem po przeczytaniu stu pięćdziesięciu stron okraszonych tak ciekawym tytułem. Wiele po lekturze sobie obiecywałem. Niestety nie można polegać jedynie na tytule. Wnętrze powieści również ma znaczenie. Może już dość tych ogólników, czas przejść do rzeczy.
"Dalsze losy ..." zaczynają się w miejscu, gdzie zakończyło się "Przeminęło z wiatrem". Rett odchodzi od Scarlett, kobieta jest wystraszona, rozpłakana. Swoim zwyczajem postanawia pomyśleć o tym, co się stało, nazajutrz. I co proponuje pani Mildner? Oto Scarlett i Rett (zbyt)szybko godzą się. Lecz pojawia się ktoś trzeci. Jeżeli mnie pamięć nie myli odbywa się pojedynek Rett - natrętny adorator. Ma się rozumieć Buttler wygrywa. Gdzieś po drodze wybucha pożar, ale - wybaczcie, co się pali, nie pamiętam. Najprawdopodobniej Tara, a z tego że dwoje głównych bohaterów żyje pod koniec opowieści, wnioskuję, że w czasie pożaru nic im się takiego nie stało. Oczywiście od pierwszego słowa Mildner dąży do happy endu. To czuć. Obowiązkowo musi zakończyć się cukierkowato- słodkawym posmakiem świątecznej bezy. Miód, malina.
Nie boję się spojlerować, bo odradzam czytanie "Dalszych losów ..." Poniżej przedstawiam kilka rzeczy przez których powieść niniejsza nie nadaje się do przeczytania. A jednocześnie ujawniam niektóre fakty z treści. To ułatwi mi ocenę powiastki.
Po pierwsze: godzinę, może dwie, po odłożeniu egzemplarza zapomnisz wiele szczegółów tej opowiastki. Próba streszczenia przez Autora niniejszej recenzji może być na to dowodem. Żadnej pewnej rzeczy w tym streszczeniu. Bo zapomniałem. Wiele spraw. A to nie jest dobra rekomendacja powieści. Jestem zbyt młody, aby nie pamiętać ...
Po drugie: tytuł opowiastki nie jest zbyt nowatorski. Takich "Dalszych losów, dziejów" na rynku wydawniczych jest zbyt dużo, aby jeszcze jedna zapchajdziura się pojawiła. Dobrze, że Mildner nie wykorzystała oryginalnego tytułu. Nie zniósłbym "Przeminęło z wiatrem 2". A tak między nami Scarlett pod koniec powieści Margarett Mitchell nie nazywa się O'Hara.
Po trzecie: W "Dalszych losach ..." nie ma tego, co było esencją trzech tomów Mitchell. Niezbyt zdrowej relacji Scarlett - Ashley. Gdyby pani Anna Mildner rozwinęła ten wątek w swojej książeczce, byłoby to ciekawym eksperymentem. Ale nie! Ashleya nie ma na stu kartkach naszej powieści(?)
Po czwarte: zbyt mdłe tło historyczne przedstawia Anna Mildner. Właściwie nie ma dekoracji w "Dalszych losach ..." Takiej scenografii jak u Mitchell ... Jest coś z mgły i sznurka. To tak jakby porównać polskie produkcje filmowe porównać do "Szeregowca Ryana"
Uj, chyba dość macie? Jedynym dobrym punktem "Dalszych dziejów ..." jest język. Anna Mildner naśladuje styl Margarett Mitchell i na dobre jej to wychodzi. Nawet w scenie erotycznej! Mitchell zapewne nigdy by nie podjęłaby się napisania fragmenciku chociaż aktu fizycznego. Tym gorętsze moje brawa wobec Anny Mildner. Bez sarkazmu to mówię. Tu rzeczywiście Autorka wygrała.
Pastiż. W czasie czytania odkryłem że niniejsza książeczka to pastiż. Czy zatem wyżej zapisane zdania trzeba wygumkować, i napisać recenzje od nowa? Raczej szkoda czasu, wysiłku intelektualnego. I przede wszystkim słów szkoda. Które nic i tak nie zmienią. Ocena: 4/10