Witek Łukaszewski opowiada o Polsce lat osiemdziesiątych. Witka poznaliśmy w tomie pod tytułem „Na rowerze”.
Chłopak z małego miasteczka oszołomiony karierą Ryszarda Szurkowskiego, chce zostać kolarzem. Ten pomysł na życie spalił na panewce. Myślę że na los młodego człowieka wpłynęło spotkanie z poetą i prozaikiem, Edwardem Stachurą, opisane pod koniec pierwszego tomu, „Na gitarze”.
Co się zdarzyło w życiu Witka między tym spotkaniem a wybuchem Stanu Wojennego, opisuje druga część, tom pod tytułem „Na gitarze”. Niestety, jak do tej pory, nie przeczytałem tego tytułu. Wydaje mi się jednak, że nieznajomość środkowego fragmentu trylogii „Jak ograłem PRL” nie wpłynęła na jakość czytania losów Łukaszewskiego.
Przypomnijmy: To jest świadectwo minionej epoki. Bez okłamywania Czytelnika, bez blagi, bez taniego oszukiwania. Nie wiem jaki cel miałby Witold Łukaszewski gdyby mijał się z prawdą opisując swoją młodość. Jeśli było brudno, jest o tym mowa. Jeśli nie miał czystej koszuli, pisze bez skrępowania. Tak napisałem o pierwszej części wspomnień Witka Łukaszewskiego. To samo mogę powiedzieć o trzecim tomie tego wydawnictwa.
Bohater opowieści, ukrywający się pod „pseudonimem” Franz Lipa, pokazuje czytelnikom, jak można było przeżyć w PRL – u. Wystarczy być cynikiem, wyrafinowanym i bezczelnym, od czasu do czasu chamskim. Wieczny student, aby wymigać się od służby wojskowej, tymczasem rozwija talent muzyczny, kocha kobiety i niektóre aspekty życia społecznego.
To może zastanawiać, ale szarość PRL – u w książce Witka Łukaszewskiego jest opisana poprzez humor, absurd i muzykę. A i również poprzez system działania: jak nie drzwiami, to oknem. Czyli poprzez kombinowanie.
Absurdalne są rozmowy z tak zwanymi przedstawicielami władzy. Te dialogi tłumaczą dlaczego warto, a nawet trzeba poznawać kulturę: czytać książki, chodzić na wystawy, znać najnowsze filmy. Franz Lipa nie raz, nie dwa wpędzał milicjantów i ZOMO-wców w kozi róg, tylko dlatego że ci ostatni nie znali klasyków muzyki poważnej.
Tych przykładów jest wiele, i naprawdę dają do myślenia. Niby śmiejemy się z indolencji ludzi, którzy mieli chronić obywateli, a tak naprawdę sami potrzebowali opieki. Jest w tym zachowaniu definicja systemu PRL. Ta nieoficjalna, obiegowa definicja, minimalistyczna w formie, ale jaka wymowna w treści. Niby śmiejemy się, powtórzę, a tak naprawdę to śmiech przez łzy.
Bo tak naprawdę nie było miło żyć w PRL. I to nie było życie tak naprawdę. Nazwać można to co się wydarzało – ślizganiem po powierzchni. Taniec pingwina na szkle, cytując tekst piosenki z tamtego okresu.
Łukaszewski potrafił. I raczej bawiło go to niż dręczyło. Takie odniosłem przynajmniej wrażenie. Nie wiem czy trafiłem w punkt, ale to tak wyglądało, jakby Łukaszewski wyżywał się na milicjantach i ormowcach. W życiu prywatnym nie wiodło się naszemu bohaterowi. Wielka miłość młodzieńca odchodzi od niego, życie na walizkach sprzyja zawieraniu przelotnych znajomości.
Nie brakowało też wódki i przyjęć na każdą okazję. Udany koncert, nieudany występ, zaliczka, kochanka, żona, codzienne spotkanie z kolegą. Tak, dobrze się domyślacie. Witek Łukaszewski zachorował na alkoholizm. Pod koniec opowieści co prawda mówi o abstynencji, lecz jest to choroba nieuleczalna.
Jest to opowieść dobrze, ciekawie napisana, bez, to prawda, zadęcia literackiego. Mam wrażenie że Łukaszewski używa tego samego języka w książce, co w codziennych rozmowach. Potocznego, bez zbędnych akantów. I dlatego tak łatwo jest czytać „Na scenie. Jak ograłem PRL”.
Ocena 5/6