Jake Fisher, piszący właśnie dysertację na kierunku politologicznym (chyba, ale sporo tu powiązań z filozofią), poznaje latem Natalie Avery, która na sąsiedniej farmie bierze udział w jakichś warsztatach artystycznych. Wielka miłość z jej strony trwa całe trzy miesiące, a po tym czasie zawiadamia Jake Fishera, że z nim zrywa, bo wychodzi za mąż za swojego dawnego chłopaka. Odrzucony kochanek dostał nawet zaproszenie na ślub, na którym na własne oczy widział, jak jego ukochana poślubia Todda. Na odchodne Natalie tylko prosi Fishera, żeby ich nie szukał, nie nękał, po prostu zostawił w spokoju.
Przez sześć lat Jake Fisher dotrzymywał słowa. Skończył doktorat, jest wykładowcą w swoim dawnym college’u, mieszka samotnie w hotelu asystenta, poświęca czas studentom. Pewnego razu na stronie internetowej college’u znajduje nekrolog Todda. Właściwie nietrudno domyślić się, co dzieje się w jego umyśle. Próbuje sobie wmawiać, że chce tylko wdowie złożyć kondolencje, ale oczywiste jest, że nadzieja powróciła. Natalie jest znowu sama… Na dokładkę Jake Fisher uważa, że dotrzymał słowa – nie szukał ICH i nie nękał. Bo przecież ICH już nie ma…
Fisher leci na pogrzeb Todda i wtedy zaczynają się niespodzianki, zagadki i tajemnice. Za trumną Todda, który padł ofiarą zabójstwa we własnym domu, idzie nie Natalie, ale jakaś zupełnie inna kobieta o imieniu Delia, z którą Todd, lekarz, żył nie sześć lat, ale ponad dziesięć.
Jake Fisher zaczyna obsesyjnie szukać Natalie, ale co chwilę okazuje się, że nikt jej nie zna, nie pamięta, nie wie, o co chodzi, a miejsce, w którym się poznali, nie istnieje. W aktach kaplicy, w której odbył się ślub, nie ma żadnej wzmianki o tak ważnym przecież wydarzeniu, pastor nie pamięta niczego. Nawet rozmowa z siostrą Natalie (poznali się z Jake’m na ślubie) nie wnosi niczego do sprawy.
Poszukiwania Natalie stają się coraz bardziej mroczne, zawikłane i wręcz niebezpieczne. Nie jest w stanie nic się o niej dowiedzieć koleżanka Jake’a, która z racji pracy zawodowej ma potężne możliwości i której wydawało się, że zdobycie takich informacji nie zajmie więcej niż kilka godzin. Jake orientuje się, ze jest śledzony, zaczyna interesować się nim FBI.
Wzruszyłem ramionami. Znów pomyślałem, że powinienem mniej gadać. Ostrzeżono mnie, prawda? A ponadto coś obiecałem. Shanta sączyła napój. Kelnerka podeszła i zapytała czego sobie życzę. Wskazałem owocowego drinka i poprosiłem o taki sam. Nie wiem dlaczego. Nienawidzę owocowych drinków[1].
W wielu powieściach Harlana Cobena następuje w konstrukcji fabuły moment bardzo charakterystyczny, typowy i przewidywalny – zagadki się mnożą, tajemnic coraz więcej, coraz mniej wiadomo, co się dzieje, bo wydaje się, że nic do niczego nie pasuje, nic się nie zgadza, a jednocześnie brak jest jeszcze jakichkolwiek rozwiązań, a nawet śladów rozwiązań. Nie trwa to, na szczęście, długo, ale jest… nużące. Później oczywiście następuje przesilenie, powoli pojawiają się odpowiedzi, hipotezy, a nie tylko kolejne wątpliwości.
Przeczytałem kilka powieści Cobena pod rząd i zauważyłem w „Sześć lat później” coś dziwnego. Jakby coś było nie w porządku z językiem. Jest zbyt prosty, jak na powieść. Ja rozumiem, że nauczyciel w college’u to nie wykładowca uniwersytecki, ale Jake posługuje się językiem na poziomie gimnazjalisty i to umiarkowanie rozgarniętego. Nie wiem, kto za to odpowiada. Nie jest wykluczone, że Harlan Coben przerobił na powieść tekst, który początkowo miał być tylko scenariuszem filmowym – w filmach dialogi konstruuje się inaczej. Możliwe też, że zawalił sprawę tłumacz albo redaktor. W każdym razie tak prostackich tekstów po tym autorze się nie spodziewałem:
– Czy ona chociaż chce być odnaleziona?
– Serce nie zadaje takich pytań.
– To penis nie zadaje pytań. Serce zwykle ma więcej rozumu[2].
Tym niemniej mankamenty językowe uważam za mało ważne, a książka jest po prostu ciekawa.
---
1. Harlan Coben Sześć lat później, przekład Z. A. Królicki, Albatros, s. 213.
2. Tamże, s. 411.