Podobno w każdej sytuacji można doszukiwać się jakiś pozytywnych aspektów. Łatwo mówi się to nam, ludziom, którzy żyją we względnie spokojnych czasach, gdzie mamy nieograniczony wręcz dostęp do dóbr materialnych, nauki, rozrywki itd. Gdy nie żyjemy w ciągłym strachu, że ktoś może wtargnąć do naszego domu, splądrować go, a domowników po prostu zabić. Chociaż ludziom XXI wieku też nie zawsze jest tak po prostu łatwo, to na pewno jest nam łatwiej niż osobom żyjącym w czasach II wojny światowej.
Autor a zarazem bohater opowieści czekał aż do swojego setnego roku życia, by podzielić się ze światem swoją historią spisując ją w niniejszej książce. Potrzebował wielu lat, by w pewien sposób przepracować traumę tamtych lat i pogodzić się z tym co się stało. Jednak doświadczenia czasów wojennych nie przeszkodziły mu w pewnym sensie tryskać optymizmem.
Eddie Jaku a właściwie Abraham Solomon Jakubowicz urodził się w 1920 roku w Lipsku w Niemczech. Nie mógł zrozumieć, dlaczego naziści zaczęli prześladować jego rodzinę i jemu podobnych, bo on czuł się cały czas wzorowym i dumnym obywatelem Niemiec. Represje zaczął odczuwać już w momencie, gdy nie mógł odbywać nauki w szkole za swoje pochodzenie. Został z niej po prostu wyrzucony tylko za to, że był Żydem. Nie mógł kontynuować nauki pod swoim nazwiskiem, jedynie dzięki zaradności swojego ojca mógł uczyć się w technikum inżynierii mechanicznej w Tuttlingen, ale z całkowicie zmienioną tożsamością. Mieszkał w tym czasie z dala od swojej rodziny, z którą nawet nie mógł się kontaktować. W listopadzie 1938 roku nastąpił dla autora przełom w życiu, który niestety stał się początkiem jego wieloletniego koszmaru pod nazistowskimi rządami. Jednak ten okres potworności udało mu się przetrwać głównie dzięki swojemu starannemu wykształceniu, gdyż jako wykwalifikowany inżynier stał się osobą użyteczną dla wojennej machiny nazistowskich Niemiec. Jednak mimo jego przydatności i tak nie ominął go strach przed znalezieniem się w komorze gazowej.
Był więźniem obozu Auschwitz, a jednak i tak nie stracił pogody ducha.
„Miałem numer 172 338. To była moja jedyna tożsamość. Zabierano tam człowiekowi nawet imię - a właściwie przestawało się być człowiekiem, a zamieniało w wolno poruszający się trybik ogromnej maszyny do zabijania. Kiedy wytatuowali mi ten numer na ramieniu, zostałem skazany na powolną śmierć, ale najpierw chcieli zabić we mnie ducha przerywania.”
Niestety Eddiego Jaku już nie ma między nami. Niedługo po polskiej premierze swojej książki zmarł w wieku 101 lat. Po przeczytaniu tej wartościowej pozycji wiadomość o jego śmierci w pewien sposób mną wstrząsnęła. Czułam się tak jakbym straciła kogoś bliskiego z kim ledwie zdążyłam się zaprzyjaźnić, a już go straciłam. Dlatego też trochę mi zeszło, by zebrać się do napisania kilku słów o tej książce, którą myślę każdy z nas powinien przeczytać, by przekonać się, że nawet w najczarniejszych okolicznościach, które nas spotykają nie można tracić nadziei, gdyż nigdy nie wiadomo co nam jest pisane w dalszym życiu, a jeśli przygnębienie i bezradność zapanują nad naszym życiem może nie być dane nam się o tym przekonać.
„Najszczęśliwszy człowiek na ziemi” to nie tylko świadectwo przeżyć mężczyzny, którego młodość przypadła na ten najczarniejszy okres w dziejach XX wieku, ale jednocześnie zapis pełen optymizmu i ufności, że człowiek jest na tyle silnym organizmem, że nawet najczarniejsze scenariusze życiowe nie są w stanie go w pełni zniszczyć.
Całą książkę autor zwraca się do czytelnika jak do przyjaciela, więc i ja pozwolę sobie napisać:
Dziękuję Ci Przyjacielu za tak wspaniałą lekcję życia i pogody ducha. Oby nas nigdy ona nie opuszczała. Spoczywaj w pokoju Przyjacielu, niech już tam gdzie jesteś żadne troski Cię nie trapią.