„Krzywicka. Długie życie gorszycielki” Agaty Tuszyńskiej należy do książek biograficznych, których dawno nie miałam okazji przeczytać. Tym bardziej cieszę się, że trafiłam na pozycję rzetelną i obiektywną, która pozwala poznać Irenę Krzywicką z wielu punktów widzenia, również jej samej. I choć, prawdę mówiąc, nie słyszałam wcześniej o bohaterce, to z wielkim zainteresowaniem poznałam jej losy, opinie o niej, a przede wszystkim świadectwo o czasach, w których żyła i najbardziej kwitła: dwudziestolecie międzywojenne, lata wojenne i początki Rzeczpospolitej Ludowej.
Przed wojna i tuż po niej Irena Krzywicka słynęła ze śmiałych, feministycznych poglądów oraz podejmowania tematów, które wtedy uważane były za odważne i gorszące. Obracała się w środowisku artystycznym, związana ze Skamandrytami, a największy rozgłos, do którego sama przyczyniała się w ogromnym stopniu, przyniósł jej romans z Tadeuszem Boyem Żeleńskim, czy też może współpraca z nim oparta na niezwykłej wspólnocie intelektualnej. W czasie wojny Krzywicka, jako Żydówka, nie rzucała się w oczy, choć nie pozwoliła zamknąć się w getcie. Lata powojenne to fascynujący czas pracy w zagranicznych placówkach dyplomatycznych, próby odtworzenia przedwojennego salonu, ważne utwory literackie, zachwyt nowym, obiecującym ustrojem politycznym, wszystko to naznaczone nagłą śmiercią ukochanego syna, a potem walką o życie i zdrowie drugiego.
Jaka była Irena Krzywicka? Autorka biografii dopuściła do głosu dziesiątki osób związanych z nią na przestrzeni jej 94-letniego życia, a z ich wypowiedzi wyłania się obraz niejednoznaczny. Z jednej strony była snobką, kładącą olbrzymi nacisk na inteligencję osób, którymi się otaczała i uwielbiała tych, z którymi można było rozmawiać na poziomie. Przez nich z reguły też była uwielbiana. Z drugiej strony do ludzi prostych odnosiła się z serdecznością wtedy, kiedy ich potrzebowała. Była bezpośrednia i nie owijała w bawełnę. Potrafiła szczerością zranić i nic sobie z tego nie robić.
Na temat siebie i swojego życia tworzyła mity. Zwłaszcza jej romans z Boyem obrastał w legendę, której sama była główną autorką. Była niedyskretna, co szczególnie źle odbijało się na jej życiu rodzinnym. Wielu gorszyło to, z jaką łatwością i ochotą opowiadała o zaletach łóżkowych syna, jak chętnie i otwarcie plotkowała i roznosiła wszelkie, powierzone z głębi serca informacje.
Syn, Andrzej Krzywicki, był jej największą ambicją. Pokładała w nim ogromne nadzieje, które zdolny i twórczy mężczyzna spełniał, został przecież profesorem fizyki na Uniwersytecie Paryskim w Orsay. Jednak wpływ matki na jego życie był przemożny, w dzisiejszych czasach aż niesmaczny. Krzywicka do końca życia mieszkała z synem, wtrącała się w jego sprawy małżeńskie, śmiertelnie (choć nie ma dowodów) poróżniła się z jego trzecią żoną. Od kiedy w wieku młodzieńczym zachorował na polio, całe swoje życie poświęciła jemu, zarabiała na dom, na uciążliwą i długą rehabilitację, wreszcie na edukację, która zaprowadziła go na szczyty. Była z niego dumna, choć nieustannie też porównywała go do zmarłego Piotrusia – chłopca wyidealizowanego i kochanego nad życie.
Wiele się z książki dowiedziałam o Irenie Krzywickiej, najmniej chyba o zgorszeniu, jakie wywoływała. Naprawdę. Autorka podkreślała, że utwory, wypowiedzi Krzywickiej były emocjonujące w jej epoce, dzisiaj już straciły na mocy, są już tematami normalnymi z punktu widzenia moralnego. No, może w Polsce jednak jeszcze powracają jako kontrowersyjne. Niemniej dostałam fascynujący portret przedwojennej feministki, niezłomnej matki, kobiety samodzielnej i niezależnej, która stawiała czoła wielu przeciwnościom losu. Choć w całej swej okazałości nie wzbudziła mojej sympatii, okazała się trudną do życia i do oceny kobietą, to jednocześnie na tyle nietuzinkową, barwną, charakterystyczną, że muszę sięgnąć po jej „Wyznania gorszycielki”. Może zostanę zgorszona?