Mam nieszczęście należeć do tych ludzi, którzy rzadko odkładają książki. „Jak to, ja nie dam rady?”, „Nie, dam mu/jej szansę”, „Może się rozwinie”, „To nie może być takie złe”. Wiecie, takie właśnie myśli chodzą mi po głowie, kiedy czytam jakiegoś gniota. To czemu nim nie rzucę w kąt?
Bo po pierwsze: książkami się nie rzuca, a po drugie, uczono mnie przecież, żeby się nie poddawać. Nie poddaj się! Wytrwaj! Idź do przodu!
No. Tak.
Chciałam uzupełnić wiedzę. Po raz kolejny przeleciałam przez „Królów przeklętych” Maurice Druona i chciałam odświeżyć to, co wiem o templariuszach. Jakie licho włożyło mi w ręce „Templariuszy i asasynów” Jamesa Wassermana - nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Powinnam była przestać czytać tę książkę, kiedy wpadłam na następujący cytat, odnoszący się do tajemnych stowarzyszeń:
„”W opinii autora o wiele bardziej niebezpieczne [niż tajemne stowarzyszenia, uzupełnienie moje] są międzynarodowe stowarzyszenia powstałe w ostatnim stuleciu (takie jak Bilderbergers, Council on Foreign Relations oraz Royal Institute of International Affairs), które cierpliwie i nieubłaganie dążą do zbudowania rządu światowego. Członkami takich grup są politycy, biznesmeni, zarządzający mediami oraz dyrektorzy fundacji, którzy są w stanie nie tylko kształtować opinię publiczną, lecz także określić warunki debaty publicznej […]” [s. 21]
Powinnam przestać, ale nie. Brnęłam dalej. Dowiedziałam się, że: „Etyczna degeneracja późnego społeczeństwa rzymskiego poprzedziła nas współczesny upadek w świecki humanizm i moralny relatywizm” [s.38]
Czy przestałam czytać? Nie! Nie poddaję się i nie rezygnuję!
Szłam dalej. Książka robiła się coraz bardziej bełkotliwa. Autor „Templariuszy i asasynów”, niemiłosiernie powtórzę jego nazwisko, James Wasserman tłumaczył mi nie tylko przyczyny upadku Rzymu i łaciny, ale i tło krucjat oraz powstanie islamu. Użył określenia „orientalne hordy” [s. 42] w kontekście najazdów i wojen, które przewalały się przez Europę w VI i VII wieku. Nie podbił tym mojego serca, ale… co się będę poddawać? Może dalej będzie lepiej. A jednak…
Im dalej w las, tym gorzej. Jasne jest jedno: autor nie ma daru jasnego przekazywania wiedzy. Miota się między kreśleniem „big picture” a szczególarstwem, które ma pokazać głębię jego wiedzy. Zarzuca wobec tego czytelnika setką nazwisk, przytaczając imiona kolejnych wezyrów i dowódców zamków, źle umieszczając ich w kontekście lub nie umieszczając ich w ogóle i przez to masakrując historię.
James Wasserman nie potrafi dobrze przybliżyć czytelnikowi niuansów i różnić pomiędzy szyitami, sunnitami, ismailitami i tak dalej. Mam złośliwe podejrzenie, że ich po prostu nie rozumie i dlatego miesza i kombinuje, robiąc mi mętlik w głowie. Co robi z templariuszami - nie chcę mówić, ale kilka dodatkowych siwych włosów na głowie dedykuje autorowi „Templariuszy i asasynów”.
Najgorsze jest to, że to jest po prostu źle napisana książką. Dowód? Proszę.
„Hasan zastosował wytrawna strategię, by przejąć ten zamek [Alamut uz. moje], który został powierzony aktualnemu właścicielowi szyickiemu imieniem Mahdi przez seldżuckiego sułtana Malik-szacha. Najpierw Hasan wysłał swych zaufanych ais, Husaina Quainiego wraz z dwoma innymi, by pozyskać konwertytów w sąsiednich wsiach. Wielu mieszkańców i żołnierzy w Alamucie potajemnie nawrócono na izmailizm. W końcu, we wrześniu 1090, Hasan potajemnie dostał się do zamku. Kiedy Mahdi zdał sobie sprawę, że Hasan zawładnął jego twierdzą, pozostawił ja w spokoju. Hasan dał mu w formie zapłaty weksel na 3000 złotych denarów. Opowiada się, że Hasan ofiarował tę sumę za połać ziemi, którą można przykryć zadem wołu. Następnie pociął jednak ów zad na cienkie pasemka i powiązał je tak, by objęły cały obszar zajęty przez skalę Alamut. Hasan skierował Mahdiego do domu pewnego bogatego szlachcica, który miał wykupić weksel. Mahdi niezbyt wierzył w ważność tego dokumentu, jednak kiedy w końcu przedstawił go szlachcicowi, ten ujrzawszy podpis Hasana, natychmiast ucałował papier i wypłacił mu należną sumę” [s. 107, interpunkcją oryginalna]
No więc widzicie, tak to wygląda. Cała książka jest taka. Może to autor, może tłumacz, bo musze przyznać, że tłumaczenie jest słabe. Sekta Koresha, której nazwę w Polsce najczęściej przekłada się na „Gałąź Dawidową” w książce jest „Branch Davidians”. Nazwy i nazwiska postaci historycznych są podane w zapisie, który nie odpowiada temu, jaki stosowany jest najczęściej w naukach historycznych, co powoduje zamieszanie i czasem za chiny nie wiadomo, o kogo chodzi. Przesadzam, ale tylko trochę. Styl całości widać w przytoczonym wyżej fragmencie.
Tak, tłumacz przeszkadza. Bełkotliwa narracja nie zyskuje na klarowności ani na uroku, że o rzeczowości nie wspomnę.
Nie będę Was męczyć dalszą analizą. W „Templariuszach i asasynach” James Wasserman miota się między niewątpliwą miłością do historii, a własnymi fobiami i silnymi przekonaniami. Między niechęcią do religii (zwłaszcza zachodniego chrześcijaństwa) a bałwochwalczą miłością dla republiki rzymskiej. Między sensacją i okultyzmem a próbą bycia rzetelnym historykiem. Nie jest to dobra mieszanka.
Niewiele się dowiedziałam, przemęczyłam się z tą książką kilka godzin i nie jestem nawet pewna, czy znalazłam jedną pozycję w bibliografii, za którą chciałabym podążyć.
„Templariusze i asasyni” Jamesa Wassermana nauczyli mnie jednego: w życiu nie chodzi o to, żeby się nie poddawać, tylko o to, by wiedzieć, kiedy nie tracić czasu.