Marzenia potrafią przybierać rozmaite formy. Ja w czasach bardzo młodzieńczych, chciałem, wręcz pragnąłem - nierozważnie - być piratem. Niewiele o nich wiedziałem, ale wydawało mi się to zajęcie niezwykle nęcące i romantyczne. Później, jako pasjonat historii, dowiedziałem się, jak wyglądało życie pirata i cieszyłem się, że jednak - pomimo szczerych chęci - nim nie zostałem. Marzenia jednak potrafią sączyć swój nektar głęboko, pomalutku, znacząc serce i umysł. Dlatego, gdy trafia mi się literatura marynistyczna, z chęcią stawiam żagle i udaję się w morską przygodę - nawet taką, która pachnie przemytem lub napadem.
"Przygody Aminy Al-Sirafi" to taka powieść, pachnąca morską bryzą, rumem i spalonym słońcem piaskiem, że marzenia ożywają, nawet te, o których myślałem, że są martwe. A wszystko za sprawą żywego pióra autorki, która maluje obrazy - statku cumującego na wybrzeżu; odosobnionego, prawie połkniętego przez roślinność domu rodzinnego Aminy lub tajemniczej wyspy, na której można znaleźć w jaskiniach odciśnięte malunki dłoni...
Amina to kapitan emerytowana. Nie chce wracać do dawnego życia, zwłaszcza, że teraz ma córkę, jest przykładną muzułmanką, a stare dzieje może kuszą, ale są zbyt niebezpieczne i tak - zbyt nęcące - by przykładna matka kochająca swoje dziecko mogła dać im się porwać. Jednak kiedy życie jej córki staje na ostrzu noża, legendarna i straszliwa kapitan piratów powraca, by puścić się w pogoń za artefaktami i wskazówkami, które mogą wzbogacić jej życie o ... cóż... odrobinę magii.
Jakże ta książka działa na wyobraźnię! Piękne, plastyczne opisy, niespieszna, ale intrygująca, zabawna i być może niezbyt oryginalna - ale za to budząca coś niebezpiecznego w sercu akcja, oraz główna bohaterka, jak i jej załoga - to wszystko składa się na zakrapiany rumem kawałek dobrej pirackiej szanty. Amina zwłaszcza, kobieta mocno po czterdziestce, której bóle w kościach nie pozwalają na zbyt drapieżne poczynania sobie - wciąż ma masę energii, a jej miłość do morza może tylko nastąpić miłości do jej córki. Amina to postać, którą po prostu da się lubić - nie jest ani mroczna, ani tajemnicza, ani nie jest obezwładniająco piękna. Jednak aż chciałoby się nią być, choćby na chwilę, poczuć statek i jego kołysanie pod nogami, wyznaczyć kurs według gwiazd i oddać się morzu, falom i bryzie znad bezkresnego błękitu.
"Przygody Aminy Al-Sirafi" to także magia, a jakże. Magia krwi, która potrafi bestialsko rozprawiać się z delikwentami, nawet na odległość. Magia artefaktów, które mogą zapewnić każdemu zwycięstwo nad narodami świata. A także jeden bardzo kłopotliwy demon, którego masochistyczna skłonność do wina palmowego sprawiła, że wiele rzeczy naprawdę się pokomplikowało.
Jeszcze jedna jest rzecz, która zasługuje na wzmiankę, a o której już wspomniałem - uczucia Aminy. Nie jestem kimś, kto chciałby być ojcem, raczej unikam dzieci - jednak miłość Aminy do córki i gotowość, by zmierzyć się z samą śmiercią, byle włos jej z głowy nie spadł, to coś, co naprawdę chwyta nawet za moje mroczne serce. Amina jest kochliwa, niezależna, bezwzględna; to chodząca legenda, chodzący przykład feminizmu w miejscu i czasach, gdzie kobieta miała tyle do powiedzenia, co ryba. Jednak za rodzinę da się poćwiartować. Jest człowiekiem, z krwi i kości; można się z nią zżyć. Za tę nutę realizmu (bardzo magicznego), za cel w życiu. Za to, że popełnia masę błędów, ale potrafi się do nich przyznać. Za ironię i łamanie własnych zasad, by podążyć za głosem serca.
Książka zabrała mnie z mojego lasu. Znad grzybów i pisania o mrocznych fae, znad ziół i martwienia się o egzystencję. Pokazała mi ocean - wielki, nieprzebyty... tajemniczy, oświetlony blaskiem gwiazd, które wskazują mi kurs. Tylko ja, bezmiar wody i daleki cel, który być może pokieruje mnie w objęcia kostuchy... ale niekonieczne. Wszak jestem Amina al-Sirafi.
A legendy nie giną tak łatwo.