Zakładam, że większość dorosłych zna poprawną odpowiedź na pytanie o najstarszy zawód świata. Ale czy zastanawialiście się kiedyś, która profesja plasuje się na drugim miejscu? Otóż, jak przeczytałam w książce Franka Wynne'a, to "fałszerstwo może rościć sobie prawo do miana drugiego najstarszego zawodu świata." (s.11) Może i coś w tym jest... Tak czy inaczej, te wątpliwe moralnie "zawody" mają jedną cechę wspólną - czerpią korzyści z ułudy.
Fałszerz Geert Jan Jansen twierdzi, że: "...ludzie nie kupują obrazu dlatego, że uważają, iż jest piękny. Kupują go dla podpisu." (s.13) Bo sztuka to przecież nie tyle dekoracja, co przede wszystkim inwestycja i doskonała lokata. Oczywiście pod warunkiem, że dzieło sztuki nie okaże się nagle falsyfikatem, co w przypadku dzieł starych mistrzów (sprzed 1850 r.) nie jest wcale zjawiskiem niespotykanym. Z tego powodu na rynku sztuki kluczowe staje się ustalenie proweniencji dzieła, co najczęściej bywa bardzo trudne, acz nieodzowne jeśli idzie o potwierdzenie jego autentyczności. W historii sztuki wiele obrazów pokonywało "drogę od autentyku do falsyfikatu niejeden raz " (s.156) będąc ofiarą sprzecznych opinii ekspertów. Wiele jeszcze czeka na zdemaskowanie.
Frank Wynne, irlandzki pisarz i wielokrotnie nagradzany tłumacz, napisał ogromnie wciągającą biografię okrzykniętego fałszerzem stulecia holenderskiego malarza - Henricusa Anthoniusa van Meegerena (1889 - 1947). Autor opisuje w niej drogę ewolucji artystycznej i, w pewnym sensie, przestępczej artysty oraz proces i okoliczności powstania jego, w większości doskonałych, falsyfikatów. Celowo nie rozwija nadmiernie niektórych wątków, np. osobistych czy rodzinnych, skupiając się przede wszystkim na drodze kariery Hana (tak zdrobniale nazywano malarza). Zważywszy na styl bycia, życia, temperament i nietuzinkowość Meegerena to słuszne posunięcie, ponieważ w przeciwnym razie biografia tej barwnej postaci musiałaby być opasłym tomiskiem, zapewne równie ciekawym. Tak więc mamy tu historię skupioną głównie wokół tych dokonań, które przyniosły artyście ogromne pieniądze, a jego głośny proces sądowy światową sławę.
W tym miejscu należy wspomnieć o innym malarzu holenderskim - Johannesie Vermeerze van Delft (1632 - 1675). Geniusz Vermeera jest niezaprzeczalny, a jego unikatowe i ponadczasowe malarstwo również dzisiaj ma rzesze wielbicieli (do których i ja się zaliczam). Świadczy o tym chociażby skala zainteresowania ostatnią wystawą jego dzieł, jaka odbyła się w 2023 r. w Rijksmuseum w Amsterdamie. Malarzowi, o którym wciąż niewiele wiadomo, przypisuje się nieco ponad trzydzieści obrazów, z czego tylko dwa sygnowane. Dla historyków sztuki pozostaje tak tajemniczą postacią, że nazywa się go Sfinksem z Delft. I jeśliby posłużyć się porównaniem i złoty wiek malarstwa holenderskiego, który przypada na siedemnaste stulecie, przyrównać do królewskiej korony, to malarstwo Vermeera byłoby jednym z jej najjaśniej błyszczących i drogocennych klejnotów, wartym miliony.
Czy wobec tego Han van Meegeren podszywał się pod Vermeera dla zysku? Odpowiedź jakiej udzielił sędziemu w czasie procesu brzmiała:
"Nie robiłem tego dla pieniędzy."
"Byłem tak szkalowany przez krytykę, że nie mogłem już wystawiać własnych prac."
Fakt, pierwotnie jego motywacja była zgoła inna, a rentowność fałszerskiego przedsięwzięcia stanowiła niejako skutek uboczny tej działalności. Meegeren wybrał Vermeera z powodów estetycznych i pragmatycznych - małej liczby prac, braku uczniów, skąpych informacji o życiu artysty. Podziwiał jego geniusz i warsztat od momentu kiedy po raz pierwszy ujrzał "Widok Delft" będąc studentem, jednak chciał namalować obraz według własnego pomysłu, co prawda z użyciem dawnych pigmentów i technik, ale prezentując temat, jakiego tamten nigdy nie malował.
Badacze twórczości Vermeera byli zdania, że w młodości tworzył on obrazy religijne inspirowane stylem Caravaggia (m.in. A.Bredius), a znalezienie malarskiego spójnika pomiędzy jego wczesną a dojrzałą twórczością jest tylko kwestią czasu. Teoria ta była wodą na młyn Hana. Dzięki niemu marzenia krytyków sztuki mogły się wreszcie ziścić.
Reakcja krytyków na pierwszego Vermeera, nad którym pracował przez sześć lat, przerosła jego wyobrażenia. W sierpniu 1937 r. pośrednik zawiózł obraz przedstawiający "Wieczerzę w Emaus" do Abrahama Brediusa (wybitnego znawcy sztuki holenderskiej), od którego opinii zależało wszystko. Obraz wyglądał jak brakujący element układanki w twórczości mistrza i kiedy go zobaczył stwierdził, że malowidło "całkiem odmienne od innych jego obrazów, jest jednak w każdym calu dziełem Vermeera... " (s.151). Wieści o odnalezionym obrazie rozeszły się po świecie. Wielu znawców sztuki (nie wszyscy) zgadzało się z Brediusem. W efekcie, za ponad pół miliona guldenów, nabyło go Muzeum Boijmans. Obraz poddano konserwacji (!) i udostępniono publiczności. Rozpoczęła się jednogłośna kampania prasowa, pełna podziwu i uwielbienia dla odnalezionego obrazu mistrza. Han van Meegeren triumfował. A potem było tylko lepiej...
Do czasu. Han van Meegeren został aresztowany w maju 1946 r. pod zarzutem sprzedaży skarbu narodowego Holandii - obrazu "Chrystus i jawnogrzesznica" Johannesa Vermeera - marszałkowi Rzeszy H. Göringowi, co było jednoznaczne z zarzutem kolaboracji z wrogiem. Malarz, przez sześć tygodni niezmiennie odmawiał współpracy ze śledczymi. Dzięki prasie brukowej ten majętny, znany, a w pewnych kręgach i podziwiany artysta stał się symbolem zdrajcy i zyskał przydomek "nazistowskiego malarza". W celi więziennej był już tylko alkoholikiem, morfinistą, cudzołożnikiem, hipochondrykiem i oszustem, który cierpiał katusze. Han oczywiście zaprzeczał wszelkim związkom z nazistami, ale w jaki sposób wszedł w posiadanie Vermeera nie chciał zdradzić. Długie tygodnie upływały mu w milczeniu, na wewnętrznych zmaganiach i wątpliwościach. W końcu wyznał prawdę, całą prawdę. Cóż z tego, skoro nie wszyscy w nią uwierzyli. Okazała się tak nieprawdopodobna, że oskarżony musiał ją przed sądem udowadnić. Niezły zwrot akcji, prawda?
Biografia Hana van Meegerena czyta się sama. Dlatego nie będę pisała ani o języku, ani o stylu F. Wynne'a. Opowiedziana przez niego historia wciągnęła mnie tak bardzo, że nie zwróciłam na tę warstwę uwagi. Nic mnie nie raziło, nic nie rozpraszało, o nic się nie potykałam. Płynęłam przez tekst niesiona nurtem tej niezwykle ciekawej opowieści.