Niewinne pytanie Siostry Anuncjaty, benedyktynki, zadane na zapleczu klubu zakładowego. To od niego wszystko się zaczęło.
Rozpoczyna się nasza przygoda.
Rozpoczyna się nasze przeniesienie w czasie. Do roku 1943.
Wsiadamy do pociągu, najlepiej przy oknie i z biletem do końca trasy ruszamy. A maszynista przez megafon snuje cały czas opowieść o losach rodziny autora. Startujemy z Żaboklika i zakupu nowej młockarni, lokomobili z trzymetrowym kominem. Rodzina nauczona pracy. Śledzimy ich dzieje na starych fotografiach. Autor zabiera nas na przejażdżkę między zdjęciami i zapisanymi, acz wysłuchanymi, losami. Oglądamy dokumenty archiwalne, spacerujemy po nieznanych dotąd okolicach oraz zaglądamy na cmentarze szukając mogił i nazwisk naszego rodu. Wchodzimy do zakurzonych archiwów, oglądamy mapy, książki, notesy zapisane precyzyjną kaligrafią. Idąc ulicami, które dziś częstokroć istnieją pod inną nazwą, zaglądamy do witryn mijanych sklepów w poszukiwaniu wspomnień. Ale co najważniejsze w tej podróży, to rozmowy do późna. Rozmowy, które jak drożdże spulchniają zakamarki pamięci. Trafiają się wakacje, o których lepiej zapomnieć, odkrywamy miejsca niesłusznie zapomniane, jak choćby zaniedbane groby, w których leżą zacni obywatele.
Jedziemy przez Mławę, Piotrków Trybunalski – bo mezalians w rodzinie lepiej zatuszować nieobecnością tych, którzy go wywołali. Za oknami mijamy jednoklasową szkołę pospolitą, ludową w Parzniewicach, by niebawem przekroczyć próg Opactwa Mniszek Benedyktynek w Staniątkach (pod Krakowem), najstarszego klasztoru w Polsce. Za kolejnym zakrętem witają nas hodowcy koni, Rosjanin i Polak, co już z racji połączenia dobrze nie wróży...
Zmieniają się lata, nadchodzi wojna, a po niej zmiana ustroju politycznego. Kto przeżył buduje od zera nowe życie. W rodzinie ślusarz Michał Feliks zostaje posłem, na ulicach pojawiają się pierwsze samochody... Miasta rosną, nasz autor przychodzi na świat. I opowieść snuje się dalej, jak potok między drzewami. Pojawia się potem żona i jej rodzina. Drzewo rośnie. Znowu wędrujemy po historii, pukamy do bram archiwów, kościołów i urzędów, stukamy do drzwi ludzi...
„Jak to było...”
Czy to pamiętnik? Dziennik? Czy może publikacja historyczna? A może autobiografia? „Jak to było...” to mieszanka wszystkiego, to koktajl emocji i nieznanego. To podróż, z której nie chce się czytelnikowi wracać. Coś sprawia, że obca dotąd rodzina staje się „swoją”. Lata mijają, ludzie rodzą się, łączą, umierają. Zostają inni. Niby oczywisty fakt, a jednak magiczny. Lekkie pióro pisarza sprawia, że nasza przyjaźń zapoczątkowana latem podczas żniw trwa do dziś. Tu bowiem ciasto zagniatała babcia, ale piec chlebowy szykował dziadek i to on formował chleby, a dla dzieci bułeczki. I była pasieka, a rosół biegał po podwórku i rosło żyto, kartofle, seradele i groch, zbierane były i sprzedawane truskawki, sadzono dużo cebuli. Dzieci objadały się tym, co rosło na polu, w sadzie i ogrodzie. Jadało się truskawki na różne sposoby, ogórki z miodem...
Nie sposób z tych upalnych kanikuł zrezygnować. Czytasz z emocjami i zastanawiasz się, czy aby...samemu... kto wie...nie podjąć się tego... samego? Hmmm…. Może i moje drzewko genealogiczne rozrośnie się do rozmiarów wiekowego dębu?
Hmmm...