Wydawnictwo NovaeRes robi coraz lepsze okładki. Przyznam, że złapali mnie na tego sympatycznego psiaka w kombinezonie astronauty.
Zawartość książki mnie oczarowała. Oczywiście, nie bezgranicznie, bo w ramach pierwszego wydania zdarzyło mi się wyłapać całkiem sporo literówek i dialogów w których nagminnie brakowało myślników. I o ile czytelnikowi dorosłemu to nie będzie aż tak bardzo przeszkadzać, o tyle czytelnik młodszy, jeszcze niewyrobiony, może mieć z tym problem. Błędy te, na szczęście, nie pojawiają się na tyle często, żeby zniechęcić nas do lektury.
A jaka ona jest?
Zamknijcie na chwilę oczy i przypomnijcie sobie czasy młodzieńcze, kiedy mieliście lat 10+, śmiałym krokiem wkraczaliście w świat nastolatków i czytaliście wtedy książki przygodowe. Pamiętacie to wrażenie świeżości, nowości i ekscytacji, które Wam wtedy towarzyszyło? Ten moment, gdy byliście już prawie pewni, że wiecie, kto jest Tym Złym, ale Pan Samochodzik jeszcze nie wiedział? Ten czas kiedy Winnetou i Indiana Jones byli super gośćmi, których chciało się naśladować?
Przypomnieliście sobie? Świetnie. To powiem Wam, że właśnie to uczucie wzbudziła we mnie lektura ,,Filipiesa na Marsie''.**
Akcja zaczyna się w dniu urodzin Mikiego - po raczej nieudanym dniu w szkole chłopiec wraca do domu, gdzie powinni czekać na niego rodzice z którymi ma udać się po odbiór długo wyczekiwanego prezentu urodzinowego. Niestety, tego dnia nic nie jest tak, jak powinno być. Począwszy od nadprogramowego zadania domowego z geografo-chemii, skończywszy na eliminacjach do drużyny chmuro-kosza i odwołanym przyjęciu urodzinowym. Bo przyjęcie zostaje odwołane ze względu na zupełnie nieoczekiwany przyjazd praprapra(pra?) dziadka Pafki i kuzynki Asi.
Pafka, Asia i sprytny, zaradny, rudy Filipies okażą się mieszanką wybuchową, która doprowadzi do wielu naprawdę ciekawych i zabawnych sytuacji.
W tle mamy również większą zagadkę - tajemnicze zaginięcie ukochanego marsjańskiego prezydenta, Francisa Żabensa.
Fabuła ,,Filipiesa na Marsie'' została poprowadzona naprawdę zgrabnie i w taki sposób, że czytelnik w zasadzie nie ma okazji znudzić się tą książką. Zaginięcie Żabensa przeplata się z codziennymi, domowymi i szkolnymi problemami Mikiego i jego przyjaciół. Mamy więc szkolne zawody; reprezentacje uczniów, które przyleciały z Urana, Wenus i Ziemi; wrednego nauczyciela Tykensa (tego od geografo-chemii); inteligentną i mądrą, trochę nieśmiałą kuzynkę; zbliżającą się mutację starszego brata (bo Marsjanie w wieku 16 lat mogą wybrać cechę i umiejętność jakiegoś zwierzęcia, która będzie im towarzyszyła przez resztę życia) i problemy Asi z lataniem w butach do chmuro-kosza. Nie można też zapomnieć o Filipsie, bardzo ciekawskim i wybitnie zadowolonym z opuszczenia ziemskiego schroniska zwierzaczku, który odegra naprawdę dużą rolę w tej historii.
Z początku czytelnika może trochę razić nagromadzenie neologizmów w rodzaju marsominuty czy marsoszkoły, ale to jest coś, do czego można się przyzwyczaić. Mi osobiście ciężej było przestawić się z mojego obecnego stanu wiedzy (na Marsie nie ma życia i nie można tam mieszkać) na akceptację świata przedstawionego (czerwony deszcz, rozłożyste będzibuki, flaje z napędem na parę wodną i inteligentny robot Kuchcik, o samych mutacjach nie wspominając). Nie było to jednak specjalnie trudne.
Mimo swojego futurystycznego klimatu ,,Filipies na Marsie'' jest książką staromodną, utrzymaną w najlepszej konwencji starych dobrych przygodówek naszego dzieciństwa. Dlatego, mimo pewnych niedociągnięć o których wspomniałam, polecam tę książkę każdemu młodemu czytelnikowi w wieku 10+ oraz tym z dorosłych, którzy mają ochotę na nostalgiczny powrót do czasów młodości.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
**Pragnę zaznaczyć, że to nie jest błąd w odmianie. Mówimy o Filipiesie, a nie o Filipsie. Wołamy Filipiesa, a nie Filipsa. I tak dalej...