Istnieją opowieści, które przerażają o wiele mocniej niż najstraszniejszy horror. Wrzynają się w pamięć i pozostają tam na bardzo długo. Tkwią gdzieś na granicy świadomości i powracają, mimo że styczność z nimi mieliśmy już jakiś czas temu. Nadal wywołują ciarki, bo są historiami, które wydarzyły się naprawdę. Czasem w bliższym otoczeniu, czasem dramat dzieje się w życiu kogoś, kogo nigdy nie spotkaliśmy i raczej nie mieliśmy okazji spotkać. I taka opowieść, snuta przez kogoś, kogo dotyczy, potrafi zdrowo walnąć. Mnie uderzyła „Cieszę się, że moja mama umarła” autorstwa Jennette McCurdy, wydana w zeszłym roku nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Na wstępie przyznam się, że nie pamiętam, bym śledziła ekranową karierę urodzonej w 1992 dziecięcej aktorki. Nawet jeśli gdzieś w telewizji migały mi produkcje, w których grała epizodyczne role, nie przywiązywałam zbytniej wagi do obsady. Do kanału Nickelodeon nie miałam dostępu, zatem ominęły mnie młodzieżowe seriale „Sam i Cat” oraz „iCarly”, gdzie Jennette grała jedną z głównych ról. Historię dziewczyny poznałam dopiero za sprawą jej szczerej do bólu autobiografii o bardzo kontrowersyjnym tytule.
Jennette nie miała łatwego życia. Odkąd pamięta, musiała robić wszystko, byleby tylko zadowolić matkę i spełnić jej chorą ambicję. Zmarła we wrześniu 2013 Debra McCurdy obsesyjnie pragnęła sławy. Lata mijały, Debra dorobiła się czworga dzieci i pokonała nowotwór. Większość osób zazwyczaj w takich sytuacjach porzuca młodzieńcze mrzonki, ale nie mama McCurdy. Przecież kamera lubi dzieci, a ona akurat w domu miała uroczą córeczkę. Skoro ona sama nie zostanie gwiazdą, przynajmniej będzie jej managerką. Bez względu na koszty, jakie poniesie za realizację tego planu Jennette.
W „Cieszę się, że moja mama umarła” autorka ironicznie i z humorem opowiada gorzką historię dorastania w domu zapatrzonej w siebie syllogomanki (chorobliwej zbieraczki rzeczy, bo wszystko „przyda się” bez względu na to, czy jeszcze się w domu zmieści, czy nie). Wspomina o rodzinnych seansach filmów o tym, że Debra pokonała raka i o celebracji tego faktu, jaka każdemu oglądaniu tego filmu towarzyszyła. Opowiada o kulisach castingów do reklam, filmów i seriali i szczerze pokazuje manipulacje, jakich jej matka się dopuszczała. Opowiada o tym, że nawet gdy była już nastolatką, nie mogła brać prysznica bez udziału mamusi. I o tym, że dzięki mamusi zachorowała na anoreksję, bo jeśli nie będziesz dostarczać organizmowi wystarczającej ilości kalorii w okresie dojrzewania, ciało nie będzie się tak uwypuklać jak u dorastającej osoby, dzięki czemu Jennette miała dłużej cieszyć się statusem dziecięcej gwiazdy.
Dzieciństwo, dorastanie i wczesna dorosłość Jennette były psychodeliczną jazdą bez trzymanek. To spychanie własnego „ja” gdzieś na bok w imię tego, by zadowolona była toksyczna matka. To realizowanie cudzych ambicji. To także paskudne uzależnienie od kogoś, kto nie potrafił zaakceptować indywidualności własnego dziecka, które młodą aktorkę wpędziło w ciężkie zaburzenia i choroby.
Ciężko jest ocenić tę książkę. Historia, a raczej zapis wspomnień, jest porażająca. Z pewnością mogłaby otworzyć oczy niektórym obecnym lub przyszłym rodzicom – o ile chcieliby z tą książką obcować (obawiam się jednak, że pogląd „bo ja chciał_m być kiedyś kimś takim, więc moje młode będzie” idzie w nierozerwalnej parze z ignorancją i odpornością na wszelkie sugestie). Również młodsze pokolenie może czytać „Cieszę się, że moja mama umarła” i poza opowieścią o mrocznym obliczu show-biznesu odnaleźć tu przestrogę, do czego prowadzi ślepe podążanie drogą cudzych ambicji, przy zupełnym wyciszeniu własnego „ja”.
Bez względu na to, jakie pobudki Wami kierują, polecam tę książkę.
Cieszę się, że moja mama umarła
Autor: Jennette McCurdy
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 384
Cena okładkowa: 45 zł