„Fantomowe ciało króla” zostało wydane już dobrych kilka lat temu (2011) i zdobyło wtedy sporą popularność. Mimo że cieszy mnie każde solidne dzieło historyczne, dające odpór naszej potocznej szlachtomanii, chciałabym jednak przede wszystkim podzielić się swoimi wątpliwościami.
Autor dopatruje się źródeł naszego zapóźnienia i upadku Polski przede wszystkim w krótkowzrocznej polityce szlachty, z jednej strony osłabiającej władzę polityczną króla, zaś z drugiej zwiększającej ucisk chłopstwa (zamiast wysiłku modernizacyjnego). Odwołując się do analizy E. Kantorowicza („Dwa ciała króla”), stawia tezę, że Polska na długo przed rozbiorami była już ciałem politycznie martwym.
„Powolna dekadencja I Rzeczpospolitej począwszy od drugiej połowy XVII wieku, która pod koniec XVIII wieku zakończyła się jej całkowitym upadkiem, nie wydaje się więc czymś zaskakującym. To raczej naturalna konsekwencja szeregu decyzji politycznych podejmowanych przez polskie elity począwszy od drugiej połowy XV wieku. (…) Nie byliśmy więc niczyją ofiarą. Sami doprowadziliśmy się do sytuacji, w której nasi sąsiedzi mogli bez większych problemów podzielić się naszym terytorium. (…) było to dzielenie trupa, ewentualnie fantomu”.
Najpierw jednak analizuje autor czynniki, które zdeterminowały rozwój Polski. Przede wszystkim, tereny Polski nigdy nie znalazły się wewnątrz granic Imperium Rzymskiego. Rzym upadł, przetrwały jednak jego struktury gospodarcze i prawo. Spuścizna Rzymu doprowadziła do powstania porządku feudalnego na zachodzie Europy, ale nie w Polsce, gdzie „brak hierarchii wśród szlachty, jej formalna równość połączona z dużą liczebnością sprawiły, że król okazał się wobec niej jako klasy zbyt słaby”.
Jeśli jednak przydajemy tak dużą wagę czynnikom odpowiedzialnym za rozwój gospodarczy i polityczny (z grubsza: Rzym → feudalizm → kapitalizm, silna władza polityczna władcy), to zarazem zdejmujemy ze szlachty odpowiedzialność polityczną za losy kraju. Te dwa sposoby rozumowania logicznie się wykluczają. Mam wrażenie, że według autora do pewnego momentu w historii, gdzieś tak do końca Średniowiecza, działał determinizm historyczny, a potem na scenę wkroczyła wolna wola.
Autor skupia się na porównaniu ścieżki rozwojowej Polski do krajów zachodnich. Żałuję, że nie poświęcił więcej uwagi na porównanie Polski do krajów naszego regionu. Jak to się np. stało, że niektóre z tych krajów, choć znajdowały się przez jakiś czas w granicach Imperium Rzymskiego, podążyły taką samą ścieżką rozwojową, co my (weźmy Węgry, które nawet dorobiły się doktryny politycznej pokrewnej angielskim dwóm ciałom króla, ale raczej niewiele im z tego przyszło).
Czytelnicy „Fantomowego ciała króla” mają okazję zauważyć, że autor korzysta z wielu narzędzi teoretycznych, w tym z psychoanalizy Lacanowskiej. I to właśnie wykorzystanie psychoanalizy do analizowania procesów społecznych budzi moje największe wątpliwości. Dobrze wyraził to przy innej okazji Tomasz Stawiszyński, podeprę się więc jego słowami: „Co do kwestii analizy procesów zbiorowych – zarówno w wydaniu Freuda, jak i Junga, oraz ich uczniów i uczennic, są to koncepcje tak giętkie i niepodatne na weryfikację i falsyfikację, że w zasadzie daje się za pomocą tego języka opisać wszystko. Na pierwszy rzut oka takie opisy noszą pozory głębokiego rozpoznania czy wglądu, którego nie można osiągnąć przy pomocy innych narzędzi. Ale na ile one opisują jakąkolwiek rzeczywistość poza rzeczywistością projektowaną przez poszczególne teorie, a także na ile przynoszą jakikolwiek społeczny pożytek poza pożytkiem polegającym na tym, że jungiści i freudyści uwewnętrzniają za ich pośrednictwem przekonanie o dostępie do jakiejś szczególnej wiedzy – trudno stwierdzić”*.
Tyle krytyki.
Moim zdaniem największą zaletą tej książki jest przywracanie pamięci o faktach historycznych, których nie znamy bądź o których nie chcemy pamiętać. Należy do nich choćby to, że przodkowie większości z nas żyli w stanie faktycznego niewolnictwa i że ówczesna elita odmawiała im przynależności do tego samego narodu. Staliśmy się wspólnotą za cenę zapomnienia o tym, kim naprawdę byliśmy. To jednak nie znaczy, że się głęboko zmieniliśmy.
Zostawia nas więc autor z pytaniem – czy wobec tego jesteśmy skazani na odtwarzanie folwarczno-pańszczyźnianych relacji w tym samym spichlerzu (teraz montowni) na peryferiach Europy? Dokąd tym razem nas to zaprowadzi?